Czy Boże Narodzenie w Tajlandii może być udane?

12 stycznia 2015  By nakreceni.in 
2


Przeważnie w podróży nie rezerwujemy noclegów, orientujemy się wcześniej, a decyzję podejmujemy na miejscu, jednak tym razem mieliśmy oczekiwania i spędziliśmy sporo czasu na poszukiwaniu miejsca, które je zaspokoi. Priorytetem były: kuchnia wyposażona w coś więcej niż czajnik i dwa talerze, stół przy którym moglibyśmy zjeść naszą wigilijną kolację i to aby lokum było chociaż trochę przytulne, w końcu mieliśmy tam spędzić Boże Narodzenie. Widok na morze z okna oczywiście zawsze przyjmiemy z otwartymi ramionami, ale nie to było najważniejsze. Znaleźliśmy miejsce, które nie dość, że spełniało wszystkie powyższe kryteria, to jeszcze udało się nam zmieścić w specjalnie wydzielonym świątecznym budżecie, dzięki temu, że mieszkanie (spokojnie mogło być sprzedawane przez dewelopera jako przestronny apartament z widokiem) położone było w niedużej wiosce rybackiej Khanom ledwie dwie godziny drogi od Krabi i Phuket, ale od strony zatoki, na wschodnim wybrzeżu, co całkowicie determinowało niszowy klimat miejsca.

Tajlandia-1-8

Taki tam widok z naszego okna w Khanom

Tajlandia-1-7

I z innego okna. Mieliśmy dużo okien!

Khanom jest miejscem gdzie spotkały się marzenia. Marzenia europejskich facetów o Azjatce, która za to zawsze pragnęła aby związać się z białym gościem. Dlatego jest tu kilkoro białych (naturalnie wyłącznie faceci) mieszkających w Tajlandii na stałe. Mają dzieci z poprzedniego małżeństwa w swojej ojczyźnie i nowe z Tajką. Ona jest zazwyczaj bardzo piękna, oni biali. Ona jest wciąż młoda, a oni biali. Jak przeprowadzają się z Norwegii to kupują od razu trzy mieszkania i podnajmują je wakacyjnym przybyszom, z czego właśnie skorzystaliśmy. Tym którym nie wystarcza odcinanie kuponów i rozbijanie się pick’upem po okolicy, otwierają knajpę. Może stąd pewna niechęć miejscowych do białych twarzy, bo to właśnie restauracyjki prowadzone przez Europejczyków odbierają i tak nieduży kawałek tortu w postaci przychodów z turystyki. A może nie podoba im się ta próba najazdu na ich nietknięte i niezepsute zwyczajami białego człowieka miejsce? Może ta lokalna piękność pisana była innemu, a zjawił się wiking i porwał jej serce? To wszystko możliwe, bo Khanom pomimo długiej ładnej piaszczystej plaży nie prosi się o turystykę. Nikt się nam tu sztucznie nie przymilał, ale też nie traktował jak źródło łatwego przychodu, nie próbowano nam nic wcisnąć, ani tym bardziej na nic naciągnąć. Ot, trafiliśmy w środek zwyczajnego życia zupełnie nie zainteresowanych nami ludzi.

Tajlandia-1-11

Przypadkowi nie zainteresowani nami ludzie, było ich więcej, ale nie mieliśmy dość szerokiego obiektywu by objąć wszystkich

Mając dostęp do kuchni nie korzystaliśmy z knajp, zwłaszcza, że byliśmy stęsknieni za gotowaniem. Mieliśmy też sporo szczęścia, bo w każdą środę w Khanom odbywa się poranny targ, a że Wigilia w tym roku też akurat wypadła w środę to na nasz stół trafiły same świeżynki. Na morning market dotarliśmy o 6:30. Nie znając lokalnych zwyczajów martwiliśmy się Ania martwiła się, że może być już za późno. I może w związku z tymi obawami, a może z powodu kłębiącego się tłumu kupującego ogromne ilości jedzenia, przy pierwszym stoisku gdzie pojawiły się krewetki, nie patrząc co jest dalej, nabyliśmy od razu 1,5 kg koktajlówek. Patrząc co targ kryje dalej uznaliśmy nasz zakup za zbyt pochopny, ale jak sobie przeliczyliśmy ile zapłaciliśmy to złość szybko minęła. Potem wprawdzie mieliśmy jeszcze dwie godziny na narzekanie podczas obierania ich, ale ostatecznie było warto.

Na targu w Khanom wpadliśmy w zakupowy szał. Kraby, kalmary (kałamarnice), ryba taka, rybka siaka, krewetki mniejsze i większe. I jeszcze więcej krewetek. I muszle. I krewetki. Owoce i warzywa. Miejscowi patrzyli na nas podejrzliwie, ale sympatycznie. O, rybka wędzona, weźmy! Przychodziły nam momenty zastanowienia co my właściwie z tym zrobimy. Obrabiałaś kiedyś kalmary? Nie… No dobra, spróbujemy, bierzemy! Niskie ceny wszystkiego i świeżość towaru zdecydowanie zachęcały do kulinarnych eksperymentów, nawet jak miałyby się okazać niewypałem, kto wie czy później w podróży będziemy mieli jeszcze takie wspaniałe warunki do próbowania swoich sił z południowoazjatycką kuchnią. W Khanom mieliśmy do dyspozycji skuter i powrót na nim z mnóstwem pełnych siat stanowił wyzwanie. Daliśmy radę, a miejscowi kiwali głowami z uznaniem.

Teraz trzeba było już tylko przerobić te zakupy w zjadliwe potrawy. Szybki instruktaż w internecie i Rafał ze sprawnością prawdziwego kuchmistrza poradził sobie z kalmarem. Przy drugim nawet powstał z tego krótki filmik, ale złośliwość rzeczy martwych, w tym przypadku telefonu, a nie kalmara, spowodowała, że część się nie nagrała. Może będzie jeszcze okazja! Musieliśmy się też przełamać i poradzić sobie z wciąż żywymi krabami, obwiązanymi linką blokującą szczypce. Uśpiliśmy je w zamrażarce i ugotowaliśmy. O 18 już wszystko było gotowe i zasiedliśmy do naszej przedziwnej wigilijnej kolacji. Dania wyszły wyborne, a kalmarów nie jedliśmy nigdy lepszych niż te zrobione przez nas, ale i tak brakowało nam domowego barszczu, pierogów, śledzika, sałatki warzywnej, ryby w galarecie dziadka i kulebiaka babci. Nawet mułowatego karpika nam brakowało. Mimo tego ukłucia, że naszą pierwszą małżeńską Wigilię spędzamy wyłącznie we dwójkę, a nie przejeżdżając od jednej rodziny do drugiej (będąc już po pierwszej wizycie przejedzeni do granic możliwości), będąc wśród wszystkich bliskich nam osób, poczuliśmy namiastkę domu. W podróży musisz czasami gdzieś na chwilę osiąść, odpocząć, stworzyć nową rutynę dnia, zapuścić korzonki, bo na korzenie to jednak zbyt krótko. W Khanom poczuliśmy się jak w domu tak bardzo, że aż zaczęliśmy zastanawiać się gdzie zapodział się nasz xbox.

Pewnie właśnie dlatego z pobytu tutaj prawie nie mamy zdjęć. Bo jak idziemy na bazarek na Wiatracznej to nie bierzemy aparatu i nie fotografujemy pani sprzedającej pomidory. Gościa w kebabie też nie. I tutaj też idąc na targ nie robiliśmy zdjęć gigant krewetek, bo przyjechaliśmy zrobić zakupy na obiad i nasza uwaga koncentrowała się na wyborze właściwej sztuki w korzystnej cenie, a nie szukaniu ujęcia. I tak przejeżdzając codziennie obok pól ryżowych, pięknych i bijących zielenią po oczach tak, jakby ktoś przedobrzył z photoshopem, mówiliśmy że jutro weźmiemy aparat i to uwiecznimy. Jednak w to że były piękne musicie uwierzyć nam na słowo, bo wyjechaliśmy zachowując je wyłącznie w pamięci.

Tajlandia-1-6

Nasza WIGILIJNA kolacja

Tajlandia-1-4

WIGILIJNA Ania, telewizor w tle swoją nowoczesnością może sprawiać błędne wrażenie, że odbierał jakieś kanały, podczas gdy nie odbierał żadnych

Tajlandia-1-3

WIGILIJNA Ania, odsłona druga

Tajlandia-1-5

Te rybki do końca swoim wyrazem paszczy wyrażały niezadowolenie z faktu trafienia na patelnię. Mimo tego okazały się smaczne!




nakreceni.in
nakreceni.in
Nakręceni to Ania i Rafał. Na półtora roku zamieniliśmy etat w biurze na życie w podróży. Z plecakiem i namiotem przemierzyliśmy Azję aż na kraniec świata w Nowej Zelandii. W drodze powrotnej już na rowerze przejechaliśmy z Chin do Gruzji zostawiając pod kołami między innymi szlaki Pamiru. Blog to nie tylko wirtualna szuflada wspomnień, będziemy tu dalej dzielić się przemyśleniami o świecie, często z przymrużeniem oka, bo tak jak w podróżowaniu, tak i w pisaniu o podróżach dystans ma znaczenie. Zostańcie z nami! Jeśli chcielibyście nam zadać pytanie, czy też zaproponować współpracę lub kierunek kolejnego wyjazdu, piszcie na adres: nakreceni.in@gmail.com







Sprawdź również:


  • Karla

    Ania i jej kulinarne zdolności na krańcu świata :-)

  • ma

    O,przepraszam,ale mój karpik w galarecie (przyznaję,debiut kulinarny)wcale nie był mułowaty…Kulebiaczek i faszerowana pyszne jak zwykle..Ale Wasza wigilia z takim menu przebiła wszystko!Co poniektórym ślinka poleciała…



Czytaj więcej
Bangkok, czy na pewno niezapomniany? Przy ulicy Khao San Road w Bangkoku można spotkać wielu takich co przyjechali tam na trzy dni, a zostali trzy lata. Kiedyś wyruszyli z kraju by odnaleźć sens życia, dziś pijani lub upaleni od rana, zarośnięci i z przekrwionymi oczami nie całkiem...