Teraz to już naprawdę podróżujemy jak filipińska rodzina- stwierdziliśmy pakując się ze wszystkimi gratami na motorek, który przy nieskończenie dużej dozie dobrej woli mógłby być wzięty za niewielkiego Harleya. A przynajmniej pozwalał na rozłożenie rąk i nóg na tyle szeroko, że pomiędzy nie zmieścił się nasz największy plecak. Dostaliśmy cały jeden kask, bo przepisy wspominają jedynie o kierowcy jakby to o przepisy, a nie o bezpieczeństwo nam chodziło. Odpalenie, wrzucenie biegu i wyskoczenie na drogę napotkało spodziewane trudności, ograniczona mobilność nie ułatwiała opanowania maszyny, ale Joey się nie przejmował. Poznaliśmy go całe piętnaście minut wcześniej wysiadając z promu. Facetowi dobrze patrzyło z oczu. Zaproponował nam swój skuter w przyzwoitej cenie i z pominięciem wszelkich formalności przekazał kluczyki, dokumenty i krzyżyk z różańcem, co pewnie miało zapewnić nam szczęśliwą podróż pomimo ryzykownego obładowania. Zapłaciliśmy z góry, ale mimo wszystko planowaliśmy oddać motor, czym najmniej przejmowal się właściciel. I tak będzecie przez port przejeżdżać, to się złapiemy! – na w razie czego wzięliśmy jeszcze numer komórki i ruszyliśmy na drugą stronę wyspy szukać tam noclegu. Dobre zwieńczenie wielogodzinnej podróży z Bohol.
Do niedawna z Bohol na Camiguin pływał bezpośredni prom, ale dziś trzeba się trochę natrudzić żeby trafić na tę usłaną wulkanami wyspę. Dwanaście godzin na promie TransAsia do Cagayan de Oro, następnie jeepney na stację autobusów i transport do Balingoan, skąd bierze się kolejną łódź. Już z brzegu Mindanao wiadomo, że ta przeprawa jest warta poświęceń. Zielone wzniesienia opadają stokami niemal do samej wody. Cały środek Camiguin pokryty jest dżunglą i górami. Góry wprawdzie nie dymią, ale są aktywnymi wulkanami. Krajobraz jest jurajsko-hawajski. Nie zaskoczyłby nas ani surfer, ani dinozaur wyskakujący zza drzewa. A że ani w parku jurajskim, ani na Hawajach nie byliśmy, to spokojnie mogliśmy budować takie osądy.
Camiguin naprawdę zachwyca. Można twierdzić, że obcując dłużej z egzotyką ma się w końcu jej przesyt i nie stanowi ona już takiej atrakcji jak na początku. Że palmy są nudne, błękit wody monotonny, a wodospady wszystkie takie same. Nie na Camiguin. Tam bardzo żałowaliśmy, że krajobrazu nie można pokroić nożem, nadziać na widelec i schrupać, żeby nasycić się nim na dłużej. Ale przynajmniej nareszcie pojawiła się możliwość zdobycia wulkanu- aktywnego Hibok Hibok. Nic choćby bliskiego wyzwania wspięcia się na Rinjani, ale zbyt wiele ruchu to my ostatnio nie mieliśmy, więc i tak zapowiadało się intensywnie! Chcieliśmy iść sami, ale niezbyt to legalne. Potrzebne jest pozwolenie i przewodnik. Szlak, a zwłaszcza jego początek nie jest zbyt dobrze oznaczony, z czym byśmy sobie poradzili, ale nie chciało nam się użerać z Filipińczykami na wypadek wykrycia naszej niesubordynacji. To najczęściej jest nawet zabawne, ale pomimo teoretycznego braku bariery komunikacyjnej, drogi myślowe nasze i lokalsów oddalone są od siebie o wiele przecnic. Logika powinna być jedna, więc albo oni, albo my się nią nie posługujemy. Wolelibyśmy nie wystawiać tych różnic na konieczność dogadania się w sprawie braku obowiązkowego przewodnika.
Spod naszej uroczej spoglądającej na ocean chatki wyruszyliśmy jeszcze przed świtem, aby zacząć wspinać się wraz ze wschodzącym słońcem. Tego dnia chmury nie przepuszczały promieni więc szliśmy w chłodzie i szarości. Przeciskaliśmy się przez dżunglę i żałowaliśmy, że nasz guide nie zabrał ze sobą maczety, bo miałby co wycinać. To było naszym zmartwieniem numer dwa, bardziej niepokoił nas deszcz. Duże krople hałaśliwie przebijały się przez liście i tylko przez chwilę pozostaliśmy poza ich zasięgiem. Jak lunęło to po pięciu minutach wyglądaliśmy jak po starciu z hydrantem. Tym razem nawet mieliśmy w zanadrzu plastikową torebkę, żeby ochronić pieniądze i paszporty, które już i tak po wcześniejszej obfitej ulewie w Tajlandii wyglądają jak wyłowione z dna Bałtyku, a sami zaliczyliśmy kąpiel pod lepszym ciśnieniem niż w jakiejkolwiek filipińskiej łazience dotychczas. Podejście wymaga odrobiny wytrzymałości i sprawności, gdyż niektóre progi ustawione są zbyt wysoko na postawienie zwyczajnego kroku. Podejście w ulewie wymaga dodatkowo dużej dozy samozaparcia i wiary, że ten wysiłek ma sens. A mokre i przez to obcierające ciuchy, chlupot w butach i ciągle zalane wodą oczy wystawiały tę wiarę na próbę. Technicznie znacznie trudniej było z wulkanu zejść, gdy wyślizgane kamienie i trawa niewiele przyczepnością różniły się od tafli lodu. Zgodnie z naszymi przypuszczeniami przewodnik był równie bezużyteczny co bezzębny. Szedł przed nami i jedynie powtarzał uważajcie kiedy któreś z nas po raz kolejny zaliczało bolesną glebę, a co gorsza miał ochotę odpoczywać zdecydowanie częściej niż my. Dłuższego postoju oczekiwaliśmy jedynie na szczycie, wyczekując na moment przejaśnienia. Przyszedł na nas czas dopiero gdy zza chmur wyjrzały pozostałe wzgórza, pojawiła się biała piaszczysta laguna white island sto metrów od brzegu wyspy i mogliśmy rozróżnić gdzie kończy się płycizna, a rozpoczynają głębiny.
Na koniec, u stóp góry czekały na nas jeszcze ciepłe żródła dające przyjemne ukojenie, zwłaszcza obolałym stopom. Jeśli uciskanie poszczególnych punktów na stopach i drażnienie receptorów leczy choroby, to po zejściu z Hibok Hibok żadna dolegliwość długo nie powinna się nam przyplątać!