Objechaliśmy Bohol i zamarzyło nam się trafić na mniejszą wyspę, najlepiej taką z rybakami polującymi na swój obiad, a nie naganiaczami polującymi na turystów. Tak odkryliśmy Pamilacan, miejsce gdzie większość osób trafia na kilka chwil przy okazji island hoppingu, a pomimo braku bazy noclegowej z prawdziwego zdarzenia, istnieje możliwość spędzenia kilku dni na wyspie. Osobą kontaktową jest Weng Weng, młody gość, który za zgodą swojej mamy i mera wyspy udostępnia trzy bambusowe chatki położone przy samej plaży, a także za dodatkową opłatą zgarnia nielicznych chętnych i banką transportuje ich z Boholu na Pamilacan. Regularne połączenie publicznej łódki nie istnieje, choć pojawiają się naciski by takie wprowadzić. To otworzyłoby wyspę na turystykę, a mieszkańcy póki co nie są przekonani do tego pomysłu i skutecznie bronią się przed napływem obcych. Nie chcą stać się drugim Boracay (potencjał zresztą też nie ten) i zamiast iść tropem łatwych pieniędzy skupiają się na zrównoważonym rozwoju wyspy. W jego ramach wcale nie izolują się doszczętnie, bo chętnie goszczą niewielkie grupy obcokrajowców, najczęściej by w formie wolontariatu pomagały lokalnej ludności, tak jak wtedy gdy rejon nawiedził potężny tajfun i liczyły się każde ręce do pracy. Czasy spokoju stoją tymczasem pod znakiem zapytania, bo miejscowa dziewczyna przyjęła do swojego serca i posesji Niemca, który jeszcze nie wprowadził wojsk i nie wbił flagi, ale już dogadał się z merem i rozwija swój ekoturystyczny kompleks. Weng z rozżaleniem rozkłada ręce, on sam otarł się o masową turystykę i szybko zniechęcił do jej zasad. Zahartował się jako imigrant zarobkowy w Arabii Saudyjskiej, traktowany tam jako człowiek trzeciej kategorii, a kolejne trudne wspomnienia zbierał jako kierowca busa wożącego ludzi z Manili aż na południową wyspę Mindanao. Ciągłe cwaniactwo jakie wszyscy dobrze znamy od strony konsumentów poskutkowało powrotem na Pamilacan, do korzeni.
Nurkując na Filipinach przekonacie się, że jak na bujną rafę i sprzyjającą szerokość geograficzną w wodach występuje zaskakująco mało ryb. Równie wyspiarska Indonezja oferuje pod tym względem znacznie więcej, być może tamtejsi rybacy nie są tak skuteczni jak Filipińczycy, może wcześniej zadbali o programy ochronne, a może to nawiedzające rejon katastrofy naturalne dodatkowo wpływają na zmniejszenie populacji. Mieszkańcy Pamilacan dostrzegli problem i w jednej części wyspy ustanowili sanktuarium, na terenie którego zabronione są połowy, aby dać szansę na odnowienie się narybku. Snorklującym turystom udostępniono za dodatkowym pozwoleniem jego niewielką część i szybko wprowadzono dodatkowe ograniczenia. Chińskie zorganizowane grupy skaczące w ramach wycieczki po wyspach nie przestrzegali zasady don’t touch, więc miejscowi wpadli na pomysł: chcesz popływać w sanktuarium, to załóż kamizelkę ratunkową. I w takim odzieniu spróbuj cwaniaku zanurkować i dotknąć czegokolwiek!
To że ryb jest stosunkowo niewiele nie oznacza, że filipińskie wody są nieatrakcyjne. Rekiny wielorybie, delfiny, żółwie morskie, manty, węże, kosogony, to wszystko pływa pomiędzy siedmioma tysiącami wysp. Nam już przy pierwszym wejściu do wody na Pamilacan udało się natknąć na dwa wielkie żółwie i jednego węża. O ile co do żółwi jesteśmy zgodni, że były gigantyczne (widok tych zwierząt i pływanie z nimi to dla nas doświadczenie wręcz wzruszające), to sprawa węża wciąż jest nierozwiązana. Rafał uważa, że miał prawie metr, a Ania że na pewno ze dwa, więc jak będziecie na Pamilacan i spotkacie biało-czarnego węża uroczo wystawiającego głowę ponad wodę by zaczerpnąć powietrza, to prosimy weźcie miarkę i pozwólcie rozstrzygnąć nam ten spór*. Szkoda że nie widzieliście nas w tej wodzie, gdy wężyk zatrzymał się na chwilę, by nagle ruszyć w naszą stronę, jak bardzo zgłupieliśmy wybierając pomiędzy szybkim w tył zwrot, a zachowaniem pozornego spokoju!
Na Pamilacan nie ma ani jednego lokalu gastronomicznego, więc całość wyżywienia zapewniają gospodarze. I wreszcie kosztowaliśmy naprawdę smaczne filipińskie jedzenie. Głównie, a jakże, ryby prosto z sieci i świeże mango na deser. Pomimo braku infrastruktury turystycznej, życie na wyspie nie wieje nudą, a o wszystkich atrakcjach informował nas sam Weng nakierowując nawet na pozornie zwyczajne elementy egzystencji mieszkańców. Tak właśnie trafiliśmy na piątkowy poranny apel w podstawówce. Miejscowi nie tylko walczą o zrównoważony rozwój ale dbają też o edukację swoich dzieci. Chcą aby chodziły do szkoły i uczyły się tabliczki mnożenia, zamiast od małego machać ogniem ku uciesze turystów. Widać, że są dumni z pociech i jak każdy rodzic mają ochotę się nimi pochwalić. Pewnie dlatego zostaliśmy zachęceni do wizyty w szkole. Podążyliśmy śladem dzieci i po chwili razem z nimi staliśmy przed podstawówką, gdzie mali Filipińczycy zbierają się i ustawiają w równe rzędy. Podpytaliśmy nauczycieli czy nie mają nas za intruzów i otrzymaliśmy błogosławieństwo na uczestnictwo w rozpoczynającym dzień rytuale. Najpierw na maszt wciągana jest flaga i dzieci odśpiewywują hymn narodowy, by po nim wyrecytować tekst ślubowania. To co następuje później wywołało u nas szeroki uśmiech na twarzach. Uczniowie rozpoczynają poranną gimnastykę w formie układu tanecznego do piosenki… Gentleman tego samego artysty, który popełnił Gangnam Style, czyli PSY’a. Nieźle, jak na ilość kąśliwych komentarzy pod adresem Koreańczyków z południa, których nasłuchaliśmy się podczas pobytu na Filipinach. Kolejnego utworu nie rozpoznaliśmy, ale dzieciaki gibały się do niego równie rytmicznie i zdecydowanie już rozbudzone ruszyły na lekcje. My zaś ulotniliśmy się, ale nie całkiem po angielsku, bo po drodze do bramy jeszcze kilkanaście razy odpowiedzieliśmy hi, przesłaliśmy uśmiechy zwrotne, a dociekliwym podaliśmy nasze imiona. Takich Filipin nie sposób nie pokochać!
Czekało na nas więcej atrakcji, bo w trzecią sobotę miesiąca po mszy, odbywa się mini festyn. Każdy przynosi coś do jedzenia i picia, pod kościołem przygrywa DJ, a miejscowi wspólnie spędzają czas nad grillem i przy tańcach. Z dużą radością patrzyliśmy na bawiących się w środku dnia ludzi, jednak na przypatrywanie się z daleka nie dano nam szans. Od razu zostaliśmy zauważeni i wciągnięto nas do tańca. Tutaj nie ma zwyczaju, że póki panowie nie chlapną kilku głębszych nie wyjdą na parkiet. To godne pochwały w kraju, gdzie rum bywa tańszy niż cola. Każdy podryguje jak potrafi, na luzie, ciesząc się, że jest taki piękny dzień. Już od tygodnia żadna burza tropikalna nie nawiedziła wyspy! Wytańczyliśmy się czując się jak guliwer wśród pigmejów i garbiąc niemiłosiernie by nie rzucać się jeszcze bardziej w oczy, niż gwarantuje to biały kolor skóry, a później tryskając humorem ponownie popływaliśmy z żółwiami. To chyba jakiś przedsionek raju, przeszło nam przez myśl.
Na niedzielę na wyspie zaplanowany jest inny spektakl, diabelski dla odmiany. Krwawe walki kogutów. Tak charakterystyczne dla Filipin, że pomimo pewnego oporu w głowie, przełamaliśmy się i razem z miejscowymi stawiliśmy się na arenie, czy raczej prowizorycznej zagrodzie, bo arenę do walk taką z prawdziwego zdarzenia to mają w Manili. Całość jest ponownie zlotem towarzyskim. Rozpalone grille, chillout na trawie i właściciele kogutów, którzy w kręgu omawiają szczegóły pojedynków porównując między sobą i parując nafaszerowany odżywkami drób. Przed rozpoczęciem walki zbierane są zakłady, sądziliśmy, że w niewielkiej rybackiej wiosce będzie to gra o symboliczne kwoty i bardzo zdziwiliśmy się tysiącami pesos obstawianymi przez miejscowych. Przybywamy przecież z bogatego kraju bogatego zachodu, a nie mielibyśmy czego szukać z naszymi zaskórniakami chowanymi w saszetce pod spodniami. Sam spektakl jest niezbyt porywający pomimo podjudzania kogutów przeciwko sobie przed pierwszym gongiem (wzajemnie wyrywają sobie pióra- najpierw jeden właściciel daje oskubać swojego zwierzaka, a następnie drugi nadstawia kark wystawionego do walki pupila). Koguty dzierżą małą kosę przymocowaną do nogi i w podręcznikowej walce jeden powinien drugiemu zasadzić ją w grzbiet, ale poprzedzone jest to raczej nieśmiałymi atakami, a ostateczny cios zapada lub nie po dłuższej chwili. Czasem któryś kogut po prostu wysiada z wycieńczenia lub odniesionych mniejszych ran. Ktoś zgarnia kasę, a kto inny szykuje rosół. Nie przemówiła do nas ta rozrywka i raczej nie zaczniemy hodować bojowych kogutów, bardziej zaintrygowały nas kózki biegające po wyspie jak psiaki na polskiej wsi.
Zasiedzieliśmy się na Pamilacan i nie żałowaliśmy ani chwili. Czekały na nas inne filipińskie wyspy, większe, piękniejsze i hojniej obdarzone przez naturę, ale doświadczenie rybackiej wioski zdawało nam się szczególnie kuszące. Do powrotu na Bohol zachęciła nas możliwość załapania się na bankę płynącą w poniedziałek o świcie po nauczycieli wracających do szkolnych obowiązków. Za kilka złotych mogliśmy przedostać się do portu, złapać jeepneya i podążyć w kierunku innej łódki, znacznie większej, która po kilkunastogodzinnym rejsie odstawiła nas na południe, na owiane złą sławą terrorystycznych zamachów Mindanao. My jednak nie mieliśmy ochoty zgłębiać tajników turystyki wojennej. Z miejscowości Cagayan de Oro przemieszczaliśmy się w kierunku Camiguin, do kolejnego klejnotu w koronie filipińskich wysepek.
*No dobra, Ania podczas pisania tego wpisu sprawdza ile to są dwa metry, rozprostowuje w myślach wijącego się węża i prosi byście nie brali jednak miarki. Mimo wszystko za potwierdzenie wersji Ani czeka nagroda!