Ja bym jeszcze dał Kirgizom kilka wpisów wycisku ale zadzwonił wydawca i zażądał zmiany tematu, bo zostaniemy mazepą blogosfery. Niech będzie, ale wszystkim wątpiącym w realność tych relacji pełnych miłości do świata i ludzi, od których przelewają się internetowe pamiętniki, jeszcze zadośćuczynimy. Nawet jeśli będziemy musieli z tego powodu zmienić wydawcę. Ludzie to bardzo pokręcone kreatury! – to tak w ramach zajawki.
Chiński asfalt pierwszej jakości
Z Dżalal Abad już po asfalcie wzdłuż ruchliwej trasy w jeden dzień przepedałowaliśmy do Osz, gdzie zebraliśmy siły, by zaatakować Pamir Highway. Co nas czekało? Na początek dojazd do granicy, czyli droga z Osz przez dwie przełęcze, najpierw wjazd z niecałych 1000 metrów na blisko 2400, a następnie zjazd, powolne zdobywanie metrów i wreszcie szczyt na 3600 metrów. I to wszystko jeszcze w Kirgistanie,a zanim się go opuści przejeżdża się jeszcze przez wioskę Sary Tasz już z widokiem na Pamir i wspina do samej granicy, która znajduje się już na niemal 4000 metrów (posterunek kirgijski, bo tadżycki jest jeszcze dalej i wyżej). Nam ten 250-kilometrowy odcinek zajął cztery przyjemne dni. Niewielki ruch, cywilizowani kierowcy omijający nas wystarczająco szerokim łukiem i świetna jakościowo trasa to raj dla sakwiarzy, a tak właśnie wygląda droga z Osz do Sary Tasz. Idealnie gładki asfalt to zasługa porozumienia kirgijsko-chińskiego. Ci drudzy przysłali tu swoje moce przerobowe i przygotowali drogę dla swoich własnych ciężarówek, a ci pierwsi dopuszczają ich w zamian do swoich przetargów i pożyczają pieniądze na rozwój właśnie z chińskich banków.
Na południu Kirgistanu robi się bardziej sielankowo, z innymi rowerzystami doszliśmy do wniosku, że kraj można podzielić na centrum z północą, gdzie nigdy nie wiesz co cię spotka (czy bardziej poetycko, tamta część jest jak pudełko czekoladek; a skoro przy Forreście i centrum Kirgistanu jesteśmy to wiadomo: RUN!) i na południe, znacznie serdeczniejsze i przyjaźniejsze przynajmniej rowerzystom. Dzieci przebiegały na naszą stronę, żeby dać morelę, pomachać lub przybić piątkę. Wołały dawajcie foto, a po zrobionym foto nakazywały tonem nie znoszącym sprzeciwu no, to jedźcie! Kobiety prały dywan zajmując pas ruchu i uciekając na pobocze za każdym razem gdy na horyzoncie pojawiała się ciężarówka. Od wesołej ferajny z pick-upa dostaliśmy arbuza, a że z takim ładunkiem trudno się jeździ, to wcięliśmy na miejscu. Zaczepił nas też załoga w osobówce z rozkręconym kirgijskim disco i nasze pochodzenie skomentowali krótko: LEWANDOWSKI! I pojechali. W Azji Centralnej Robert jest takim dzisiejszym papieżem Polakiem. To z nim kojarzy się Polska zwłaszcza młodszemu pokoleniu, o ile z czymś się w ogóle kojarzy. Kilka razy już nas tym Lewandowskim pozdrowiono.
Zahartowani w Kirgistanie
Podjazdy nas nie wykończyły, to akurat zasługa tej przeprawy pod rękę z Wergiliuszem przez piekło środek Kirgistanu. Wspinanie po asfalcie i bez wiatru w twarz okazało się oszustwem. Dwie z trzech niedogodności odpadły. Ogólnie skalę trudności rowerowej wyprawy określają z grubsza trzy parametry:
- Nachylenie
- Nawierzchnia
- Pogoda – po części słońce i temperatura, ale jednak głównie wiatr
Gdy dwa punkty z trzech są przeciwko nam to robi się bardzo ciężko. Gdy wieje nam w twarz i jedziemy pod górkę po szutrze to można tylko odgryźć sobie nogę i liczyć na szybką akcję ratunkową. Do Sary Tasz wiatr nam nie przeszkadzał, więc nawet przełęcz na 3600 wzięliśmy z niewielką zadyszką. Na górze spotkaliśmy motocyklistów z Włoch i to na nich również natknęliśmy się pięć dni później w Murghab. Co ich zatrzymało? A to nawet dobra historia, w sam raz na wpis z kolejnego etapu!
A tymczasem przeżywaliśmy swoje spotkania po latach (no tygodniach, ale wciąż!) w Sary Tasz. Dotarliśmy do wioski w połowie dnia i cieszyliśmy się, że będziemy mieli czas na zakupy przed wjazdem w góry, może wymienimy trochę pieniędzy, przejdziemy się po wiosce. Tymczasem, Sary Tasz okazało się dziurą jakich nawet w Kirgistanie mało. Wiatr czesał teren, rozgonił ludzi po domach i zagrodach, pozostawił bezludną przestrzeń i unoszący się w powietrzu pył. Nie szczekał nawet pies. Było ponuro jak w książkach Kinga. Zaszyliśmy się w homestayu, bo wszystko lepsze od trzymania głowy pod tą dmuchawą. I wtedy zawitał do nas Vivi, Francuz, z którym zakumplowaliśmy się podczas pobytu w Biszkeku. On miał w Pamir ruszać dzień po nas, ale wiedzieliśmy, że nie taki Tadżykistan wielki, żebyśmy się gdzieś po drodze nie spotkali. A i tak czekał nas jeszcze wspólny wieczór. Właściciele homestay’a zaprosili nas na ucztę ze swoimi gośćmi, którzy bardzo chcieli poznać rowerzystów z zagranicy. Spodziewaliśmy się najgorszego, ale przyjemność była obopólna. Do Sary Tasz przyjechały nauczycielki córki gospodarzy i rozmowa kręciła się wokół naszych rodzin i dalszych podróżniczych planów. Tematem każdego toastu były życzenia powodzenia i bezpiecznego powrotu do domu dla naszej trójki. Kirgizi rzutem na taśmę próbowali nas do siebie przekonać, ale nie daliśmy się nabrać na ten syreni śpiew. Następnego dnia zgodnie z planem dotarliśmy na punkt graniczny i pożegnaliśmy Kirgistan. Żadnego zerkania za siebie, ani wygrażania, że następnym razem wpadniemy tu czołgiem. Dałeś nam w kość, ale szanujemy tę lekcję. Może uda się, by nasze drogi więcej się nie przecięły.
Ale musimy przyznać, dla widoków a w związku z tym i zdjęć, jakie tam zrobiliśmy, warto było znieść każdą niedogodność.