O ile lotnisko w Katmandu w ogóle ma urok meblościanki w prlowskim bloku, o tyle terminal krajowy to dworzec wschodni przed remontem. Najgorsze co może spotkać takie miejsce to tłum wściekłych pasażerów, którzy nie mogą się dostać tam gdzie chcą, bo ich loty poprzesuwano lub odwołano. To powszechny problem połączeń w Nepalu. Samoloty są malutkie, zabierają do 16 pasażerów na pokład (+ 3 załogi), a powstrzymuje je zachmurzenie, mgła, silny wiatr no i korek na pasie startowym. Żeby dopełnić rozpaczy rozsmakowanych w zachodnich standardach turystów, procedury boardingu na dany lot, gdy akurat otworzyło się okno pogodowe, są dalekie od kolejki. Polacy też nie są mistrzami ustawiania się w kolejkach, a w trakcie dotychczasowej podróży jedynie Hong-Kongczycy znali i praktykowali tę sztukę, więc z łatwością przyszło nam zrozumienie, że godziny lotów to fikcja. Jak przyjdziesz, tak cię odprawią. Kierowani tym myśleniem odlecieliśmy blisko dwie godziny przed czasem dojadając zgarnięte z hali odlotów śniadanie (ryż z warzywami) i dopijając kawę już na pokładzie malutkiego powietrznego tramwaju.
Dzień 1: Katmandu – Lukla – Monjo
Zmierzamy do Lukli, na lotnisko rozreklamowane jako najniebezpieczniejsze na świecie. Po 40 minutach lotu z obłędnymi widokami na Himalaje, niskim przelocie nad kilkoma wzgórzami, z watą w uszach (stewardessa częstowała nią wraz z cukierkiem, bo „będzie głośno”) i ze stale otwartymi drzwiami kokpitu, mogąc obserwować wszystkie ruchy pilotów, lądujemy… pod górkę na skale położonej 2800 m npm. Pas jest króciutki, nachylony 12% i dla startujących maszyn zakończony przepaścią. Ważne że nikt nie psuje zabawy rejestrowania lotu zakazywaniem korzystania z urządzeń elektronicznych. U nas odpalone kamerki (coś z tego zmontujemy i opublikujemy aby przybliżyć ten unikatowy klimat), u kogoś wielkie słuchawki na uszach i wzrok wbity w podłogę. Czy jest się o co stresować? Wypadki lotnicze nie są na porządku dziennym, ale procedury rodzą się powoli i mają tragiczne korzenie. Sześć lat temu podchodząc do lądowania rozbiła się w Lukli maszyna (18 zabitych) bo pilot (jedyny ocalały) nadlatując z gęstej chmury nie trafił w pas. Zrezygnowano z lądowania w gęstych chmurach. Dwa lata temu podczas startu z Katmandu coś poszło nie tak i 19 osób na zawsze zostało na zboczu góry. Eksperci obwinili kolizję z ptakiem i przeciążenie samolotu. Ptaków nie odstrzelono, ale zaczęto surowiej patrzeć na piętnastokilogramowe limity nadawanego bagażu. Na drogach Nepalczycy nie dokonują takich postępów. O szaleńczej jeździe kierowców busów i jeepów słyszał tu każdy, a trzy dni temu kolejny autokar wylądował w rzece grzebiąc blisko 50 osób. To czwarta taka kraksa w ciągu dwóch miesięcy!
Odbieramy plecaki, z grymasem ładujemy je na plecy (Ani bagaż z wodą ważył ok 11-12 kg, a Rafała z wodą i aparatem ok 16-17 kg) i drałujemy. Pierwszy dzień wcale nie prowadzi pod górę i dlatego próbujemy zajść jak najdalej, by ułatwić sobie kolejny etap, w którym pojawi się spore przewyższenie. Mijamy bardzo wiele wiosek czekających na późnych przybyszy z Katmandu, a dzięki wiszącym mostom co rusz idziemy raz jedną stroną doliny, raz drugą. Tu całość transportu towarów odbywa się już na jakach lub plecach i głowach tragarzy. Najbliższy względnie przejezdny jeepem teren oddalony jest o kilka dni marszu. Mijanka z objuczonymi zwierzętami nad przepaściami nie przyspasza problemów, chociaż raz jaczek przegania Rafała po wiszącym moście, zapewne sprowokowany jaskrawym kolorem rain coata zarzuconego na plecak. Docieramy do Monjo, ostatniej większej wioski przed Namche, do którego będziemy wspinać się kolejnego dnia i wybieramy lodgę z widokiem na dolinę, której dna nie widać, bo zaparkowała tam gęsta chmura. Lodge to himalajskie schroniska, inna przyjęta nazwa to tea house, niemal nie płaci się w nich za nocleg, ale w zamian zobowiązuje się do zamawiania posiłków- całość wychodzi wciąż bardzo rozsądnie porównując do cen w europejskich górach. Zaskakujemy obecnością dwójkę dzieci, które rodzice najwyraźniej pozostawili na posterunku, a że wioska świeci pustkami, to pewnie nie sądzili, że ktokolwiek ich odwiedzi. Stają na wysokości zadania. Dziewczynka proponuje stawkę 1,5$ za nocleg i kiwa twierdząco głową na pytanie czy coś nam ugotuje. Zamyka się w kuchni na dobrze ponad godzinę i po tym czasie przynosi nam takie pyszności, że aż przypominamy sobie jak dawno nie jedliśmy „jak u mamy”. Mała nie może uwierzyć, że aż tak nam smakuje i speszona chowa się z powrotem do kuchni. W oddali huczy potok, widoku zza okna nie przysłania już szara chmura, a my odpoczywamy sami w jadalni ogrzewanej drewnem. Kilkaset metrów wyżej można już tylko liczyć na ciepło z kupy jaka, ale póki co jest przytulnie i ładnie pachnie. Spać idziemy niechętnie, bo słabo izolowane dwuosobowe ciżby nie gwarantują temperatury pokojowej, ale nasze puchowe śpiwory wciąż mają spory zapas ciepła, ostatecznie jest w nich tak gorąco, że zostajemy przy miejscowej kołderce z kocem.
Dzień 2: Monjo – Namche Bazar
– Którędy? – zagadujemy kurtuazyjnie miejscowego, choć dobrze wiemy którędy.
– A tam, w górę – nepalski góral potwierdza to z czym jesteśmy od rana pogodzeni, czeka nas kilka godzin wspinaczki do Namche położonego na 3400 m npm. Powietrze jeszcze nie drażni płuc zimnem, nie odczuwamy też spadku ilości tlenu w powietrzu. Jest gorąco, słońce pali głowy, ręce, nosy i już wiemy, że najlżejsza warstwa naszej garderoby będzie doszczętnie przepocona od samego początku. No nic, powietrze pięknie pachnie iglakami, my nie musimy. Po drodze co wioska to policyjny checkpoint- kontrola permitów i wejściówek. Spisują gdzie dotarliśmy, czy idziemy sami i jakie mamy sprzęty.
-A to, przepraszam, co ma na celu? Że Canon, że GoPro, że iPhone, będzie nas łatwiej zidentyfikować? – trochę żartuje, trochę pyta policjanta Rafał
– Też – raczej serio odpowiada Nepalczyk – poza tym ułatwia rozstrzygnięcie kwestii ubepieczenie w razie incydentu.
Namche osiągamy po czterech godzinach, więc sporo dnia przed nami. Kilka minut w wiosce i wiemy, że jakby co nie będziemy się tu nudzić. Górski urok na całego. Są kawiarnie w zachodnim klimacie, bary, a nawet zadymiony Irish Pub. Jedni schodzą i świętują bezpieczny powrót piwem, inni aklimatyzują się i zbierają siły. Spóźnialscy uzupełniają ekwipunek, tu wprawdzie nie mogą juz liczyć na magiczne przeceny z Katmandu, ale wciąż zapłacą mniej niż w kraju. Żyją tu też obok toczącej się turystyki zwyczajni lokalsi, jest szkoła, boisko, z którego przekopana piłka leci kilkaset metrów w dół, zwierzaki przechadzające się wąskimi wioskowymi chodnikami lub wypasające na pochyłym zboczu. Jest nawet sobotni poranny targ. My pokornie odmawiamy sobie kaw z whisky i kawiarnianych ciastek, obiecujemy sobie chwilę rozpusty, gdy zrealizujemy nasz plan. A plan zrodził się pod wpływem studiowania mapy i podsłuchanych relacji innych turystów. Zamiast ruszyć w kierunku bazy Everestu najpierw odbijemy w dolinę, która zaprowadzi nas do wioski Gokyo (4700 m) i górującego nad nią szczytu o tej samej nazwie (5360 m). Ta okolica gwarantuje najwspanialsze widoki w całej okolicy, z Everestem, Lhotse, turkusowymi jeziorami i największym himalajskim lodowce na czele. Później albo skrócimy sobie drogę przełęczą Cho La na 5400 m w kierunku Everestu, albo zejdziemy niżej i dotrzemy tam morenową doliną od południa. No i jako wisienka na torcie zostanie nam najwyżej położona himalajska wioska Gorakshep (5150 m) z dojściem na szczyt Kala Patthar (5550 m) i do bazy Everestu (5360 m). Co najmniej dwa trudne tygodnie na wysokościach, na jakich w życiu nie byliśmy, pośród pięknej przyrody i jednak trochę złowieszczych gór, które za dnia prężyły się dumnie w słońcu, a popołudniami przykrywały chmurami jak my pierzyną lub śpiworem w schronisku. Przeszliśmy w tryb aktywnych dni od wschodu do zachodu, krótkich wieczorów i długich nocy przespanych lub poprzewalanych z boku na bok, byle tylko uchronić się od zimna i odpowiednio zregenerować do kolejnego wymarszu.