To nie tak, że oczekiwaliśmy, że ktoś będzie stał z transparentem „Nakręceni, mamy dla was wycieczkę na Komodo!”, ale naiwnie myśleliśmy, że życie w porcie w Labuan Bajo w jakiś sposób kręci się wokół turystyki. A tam praktycznie żywej duszy, zero informacji, żadnego stoiska.
W końcu trafiliśmy do niedużej budki pośredniczącej pomiędzy właścicielami łódek, a chętnymi na ich wynajem. Przedstawiono nam konkretny plan i od razu wiedzieliśmy, że warto było nie rzucać się na oferty zebrane przed przyjazdem. Kilkanaście zapytań poskutkowało zebraniem sterty propozycji. Samych niemoralnie wysokich, a do tego pospieszających do podjęcia decyzji. Jeśli Indonezji nie wchłonęłą Australia, to z tymi cenami ktoś próbował robić z nas wariatów. Na miejscu ceny spadają co najmniej czterokrotnie.
Gość z budki zaproponował program, ale zachęcał do wprowadzania zmian, bo kapitan zabierze nas gdzie chcemy. Nie całkiem się to okazało prawdą, ale najpierw zaskoczyło nas, że tylko zrobienie jednego dnia Rinki i Komodo gwarantuje nie płacenie za wstęp dwa razy. Dotychczas bilet był trzydniowy, a w tym roku rzeczywiście wprowadzono usprawnienie. Miejscowi zbierają podpisy by przywrócić poprzednie zasady, a póki co turyści pędzą z jednej wyspy na drugą, żeby nie płacić dwa razy za wstęp. Wcześniej chętniej brali łódkę na 2-3 dni, teraz rzadziej znajdują ku temu motywację, skoro oba miejsca muszą wziąć na raz. Poza chodzeniem po parku, nie ma żadnego problemu, by przebywać na wodach Komodo dłużej; nie wychodząc na brzeg nie trzeba legitymować się żadnym biletem. Nasza dociekliwość w temacie wstępów pozwoliła nam uniknąć dyskusji na miejscu, podobnej jaką prowadzili w biurze na Rince niemieccy turyści. Nie wiedzieli o nieważnym bilecie, a nawet nie wiedzieli, że nie jest on wliczony w cenę ich wycieczki. A przede wszystkim nie zdawali sobie sprawy jakie kwoty wchodzą w grę. Nie mieli ze sobą dość pieniędzy, więc- hejże, jesteśmy w Indonezji!- postanowili tonem pełnym pretensji ponegocjować. Takie sceny muszą być tam na porządku dziennym, dlatego do rozmowy z obcokrajowcami oddelegowany został najtwardszy i najczarniejszy z lokalsów. Sądząc po jego tonie i postawie szlify zbierał w hitlerjugend. Wyrecytował zasady, wszystkie opłaty cząstkowe składające się na wejściówkę i opcje jakie mają (płacicie albo wypad). Momentalnie też podłapał próbę na litość, że turyści jedynie tu sobie nurkowali i postanowili zajrzeć do waranów na szybko. Skoro tu nurkują to muszą zapłacić jeszcze więcej, bo nurkowanie na terenie parku objęte jest kolejną opłatą. Atmosfera zrobiła się gęsta, my odebraliśmy nasze wejściówki, a grupa z niesmakiem rozpoczęła odwrót.
A nam za chwilę było już bardzo wesoło, bo za rangera, przewodnika po parku, jaki jest przydzielany każdej z grup, dostaliśmy kompletnego pajaca. Widać, że niespełniony talent aktorski i brak szkółki teatralnej na wyspie rekompensował sobie występami przy turystach. Teatralne szepty i gesty gdy „wytropił” wylegującego się przy samej recepcji warana, rzucanie się w naszej obronie i ciągłe powtarzanie jak bardzo lucky jesteśmy, że widzieliśmy już sześć smoków. Na wszelki wypadek co chwila przeliczał ponownie i powtarzał jakiego mamy farta. Very lucky, very lucky today. Być może zauważył korelację między liczbą spotkanych waranów, a wysokością napiwku i postanowił za wczasu rozpocząć akcję marketingową, w obawie, że później nie będziemy już tak lucky i zapomnimy jak bardzo lucky byliśmy na początku. Prawdą jest, że na Rince warany zobaczysz na pewno, bo w parku dbają o to żeby przy wejściu czekało na ciebie kilka sztuk, czeka również bawół. Nie ma jednak gwarancji, że potem podczas spaceru po wyspie uda się jeszcze jakieś dzikie zwierzęta spotkać, więc starają się odpowednio zaprezentować to co mają, by turyści nie wyjechali rozczarowani. My jednak byliśmy lucky i nam liczba powiększyła się jeszcze między innymi o dziką świnię i kilka mniejszych waranów spotkanych już na szlaku. Jeden wręcz szedł przed nami po udeptanej ścieżce przez dobrych kilka minut, co jakiś czas się odwracając i rzucając nam zapraszające spojrzenie. Pozazdrościł białemu królikowi, a my tylko czekaliśmy aż wpadniemy w jakąś zastawioną przez niego pułapkę.
Na Komodo spodobało się nam jeszcze bardziej. Waranów było wprawdzie mniej (choć większych), ale całość sprawiała wrażenie bardziej dzikiego terenu, z cudownymi odgłosami egzotycznych ptaków i niecodziennym dla nas widokiem saren hasających plaży. Tu za to trafil nam się cichociemny ranger, który na koniec, gdy przyglądaliśmy się śpiącemu smokowi wziął kij i zaczął go szturchać, chyba by ten nam pomachał albo i zaklaskał. Może niektórzy goście na Komodo doceniają takie inicjatywy, ale my najchętniej ten kij wetknęlibyśmy mu pod żebro.
Oprócz tropienia smoków, większość czasu spędzaliśmy na łodzi i w wodzie. Już przy pierwszym zanurzeniu głowy pod wodę przy Pink Beach (rozdrobniony koralowiec wymieszany z piaskiem nadaje plaży różowawy kolor) oszaleliśmy z radości. To tak jak jakby pływać w przepełnionym akwarium. Na wodach Komodo wystarczy maska i rurka by poczuć się jak w filmie National Geographic lub w przyrodniczej serii BBC. Teraz dopiero dostrzegliśmy kontrast bogactwa podwodnego życia pomiędzy Filipinami, a Indonezją. Inna kwestia, że Indonezja w ogóle, a ten rejon w szczególności to być może nawet najlepsze miejsce na świecie do snorklingu. Każdy przystanek oznaczał tysiące kolorowych ryb, płaszczki i żółwie, ale dla nas hitem było natknięcie się na niedużego wprawdzie- no ale!- rekina. Ta sylwetka, ta płetwa, ten ruch w wodzie i to rekinie spojrzenie spode łba jest absolutnie jedyne w swoim rodzaju. Nasz film z baśniowej krainy leciał dalej, a łódź z nami na pokładzie przebijała się walcząc z nieprawdopodobnie silnymi prądami, z których słyną przejścia pomiędzy wysepkami parku Komodo. Prawdziwa rwąca rzeka na styku dwóch oceanów! Dopłynęliśmy do Manta Point, gdzie można spotkać wielkie manty (odmiana płaszczki), oczywiście o ile jest się lucky. Nauczyliśmy się podchodzić z zaufaniem do lokalnych i ich umiejętności tropienia zwierząt pod wodą. Cierpliwie czekaliśmy na sygnał, że nasz majtek dostrzegł cień. Zanim zdążyły pojawić się pierwsze wątpliwości czy i tym razem będziemy lucky, padła komenda i… już z wody zobaczyliśmy ledwie cień odpływającej manty. Wchodziliśmy z powrotem na łódkę, Rafał postanowił wykonać ostatnie kontrolne zanurzenie, a tam, dokładnie pod nami wylegiwała się na dnie płaszczka. I to nie byle jaka, dobrych pięć metrów cielska, które potrzebuje ledwie delikatnie poderwać swoje „skrzydła”, by momentalnie przemieścić się kilka metrów dalej. Pięciometrowa manta nie zamierzała nam jednak wcale uciekać. Tańczyła koło nas, zataczając szerokie okręgi. Po chwili dołączyły do niej dwie kolejne i był to występ znacznie przyjemniejszy niż taniec kecak na Bali! W nocy koło naszej łódki wynurzył się żółw i oświetlony reflektorem spostrzegawczego kapitana zamachał do nas wesoło. SERIO, zamachał! Udała nam się integracja ze zwierzętami na Komodo.
Nasz rejs przyniósł nam jeszcze jedną przygodę. Tak chyba w ramach przypomnienia, że Indonezja wysokim standardem nie stoi, a jak jeszcze wybrzydza się i szuka opcji budżetowych, to może się tak zdarzyć, że silnik na łódce odmówi posłuszeństwa. Ostatniego dnia, z rana, zostaliśmy poproszeni o przeniesienie się na mniejszą łódkę, którą odbędziemy resztę wycieczki. Kapitan uznał, że wprawdzie jego łódź utknęła, ale jak zlecenie dokończy jego syn na swojej łupinie to wszyscy będą szczęśliwi. A jego hajs się zgodzi. Wzięci trochę z zaskoczenia uznaliśmy, że dopłyniemy w ten sposób do kolejnej wyspy i tam skontaktujemy się z organizatorem. Rozpadało się, spokojne dotychczas morze rozbujało się i zwyczajnie zaczęło nas zalewać. Ciśnienie lekko się podniosło, bo zamiast delektować się rejsem gładko przeszliśmy w opcję walki o przetrwanie. To jednak nie było najgorsze, szał dopadł nas dopiero gdy na śniadanie dostaliśmy po bananie i krakersie. No nieee, Indonezyjczycy chyba nie wiedzieli, że co jak co, ale w sprawie jedzenia z Nakręconymi nie można pogrywać. Sterroryzowaliśmy załogę, by dała nam działający telefon, z którego wykonaliśmy pełen pretensji telefon do organizatora. I chyba Rafał brzmiał srogo, bo efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. W ciągu godziny zjawił się u nas facet, który sprzedał nam wycieczkę, bardzo prosząc o wybaczenie i zrozumienie. Wynajął inną łódź, którą mogliśmy dokończyć wycieczkę. I wprawdzie z jedzeniem nic już nie wymyślił, ale przynajmniej wziął na siebie koszty wynajęcia sprzętu snorklowego w ramach rekompensaty. A na dobry obiad zabraliśmy się sami, kilka godzin później już w Labuan Bajo. To posiłek warty odnotowania, bo właśnie w tej wiosce, w świetnej imitacji włoskiej restauracji zjedliśmy najlepszą pizzę w życiu! Tak, tak, pizzę w Indonezji, bo po siedmiu miesiącach podróży przysmakiem lokalnej kuchni staje się nawet pizza.
I tu stawiamy ostatnie kropki w naszej relacji z Inonezji. Rodzice wsiadali w cztery kolejne samoloty, by wrócić do Warszawy, a my, no cóż, nie całkiem hartowaliśmy się przed podróżą do Australii. Raczej, wylegiwaliśmy się na zaś. Bo przenosiny z przyjemnego hotelu na balijskim wybrzeżu w Seminyak do kampingowego trybu w kraju kangurów to spory szok. Całe szczęście, że terapia szokowa naszej wędrówce zawsze dodaje kolorytu. Osiem godzin lotu i powitało nas Melbourne. W toaletach pojawiły się napisy, by papier wrzucać do kibla, a nie do kosza, a autobus do centrum kosztował 20$ na głowę. I momentalnie wiedzieliśmy, że na pewno nie jesteśmy już w Azji.