Skończył się rok wspomnień. Powrót z dogrywki powyjazdowej, czyli z rejsu La Coruna – Lizbona, zakończył na dobre naszą podróż dokładnie rok temu. Od dzisiaj nie będziemy mogli uciekać od bieżących spraw myślami: a rok temu o tej porze… byliśmy pod bazą Everestu, pływaliśmy z rekinami wielorybimi, jedliśmy dim sumy, kładliśmy się spać przysypani śniegiem w Armenii. To se ne vrati.
Nie ma też już powrotu do łatwych lajków za kolejne magiczne odwiedzone miejsce i za kolejne wiadro wylanego potu w szalonej misji przemierzenia wycinka świata na rowerze. A jednak, brakowało nam blogowania i od dłuższego czasu czuliśmy, że powinniśmy zrobić jakiś ruch. To jest mały krok dla blogosfery podróżniczej w Polsce, ale wielki dla nas.
Backpacking, cycling, drinking wine?
Nasze kochane blogowe motto. Ha, ha, zaśmiał się szyderczo głos w mojej głowie. Rechocząc dalej, kpił że czas, by zmienić logo na sleeping, working, drinking tea. Chyba nie macie nam za złe, że nie powstał o tym żaden wpis?
No dobra, zabrzmiało nieco gorzko, ale to tylko częściowo prawda. Rzeczywiście wyjazdów wielkich nie było, ale Rafał wciąż rowerowo nie odpuszczał i kręcił kilometry na swojej ulubionej trasie tnąc Warszawę z południa na północ. Nasz składzik weselnych win też nieco się uszczuplił. Z drobną pomocą Rafała. To jedno z nas popijało wino, a drugie herbatę? Tak, tak, możecie potraktować to jako spoiler dalszych wydarzeń. Napełnijcie kieliszek i usiądźcie wygodnie.
Zwiedziliście cały świat i teraz będziecie mieszkać w Polsce? Masakra – tak podsumował nasz powrót jeden z kumpli. Na pewno nie mogliśmy sobie wybrać gorszego momentu roku na rozgoszczenie się w Polsce, niż początek grudnia. Ciemno o piętnastej, ja na tym deszczu, wilki jakieś. U nas to może bardziej dziki. Za zimno by iść nad Wisłę i zapić smutki, za mało śniegu, by wypocić smutki na biegówkach. Potrzebna była jakaś terapia, postawiliśmy na szokową. Z resztą my chyba tak już mamy, że nie lubimy etapów przejściowych. Jak podjęliśmy decyzję, że wyjeżdżamy, to zorganizowaliśmy się najszybciej jak mogliśmy i ruszyliśmy. Analogicznie, skoro zdecydowaliśmy, że czas na powrót, to trzeba było się spiąć i zacząć działać by lądowanie nie przyniosło zastoju. Tylko tym razem efekt naszych działań zaskoczył nawet nas samych, bo jeszcze przed Świętami obydwoje mieliśmy pracę. Ania napisała CV, rozesłała w kilka miejsc, była na dwóch rozmowach i dostała dwie propozycje zatrudnienia. Rafałowi poszło jeszcze łatwiej bo wrócił do poprzedniej firmy. Więc jeśli to strach przed dziurą w zawodowym życiorysie wstrzymuje was przed ruszeniem w drogę, to śmiało składajcie wypowiedzenia i idźcie głosić dobrą nowinę. Jeśli wcześniej dawaliście sobie radę, to świat o was nie zapomni.
Wbrew przypuszczeniom znajomych nie wróciliśmy z podróży duchowo odmienieni i po powrocie nie zostaliśmy instruktorami jogi. Oczywiście, pod koniec snuliśmy plany o życiu z pisania i testowania win z Armenii. Czuliśmy że to moment na nowe otwarcie, że będziemy wolni od deadlinów i odetniemy się od generujących koszty potrzeb dnia powszedniego. Trudno nam się dziwić, po ilości inspirujących freaków spotkanych po drodze, ludzi, których na świat wydała najwyraźniej inna matka ziemia, niż ta która wykarmiła typowego korporacyjnego niewolnika pracownika. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Zeszliśmy ponownie na bezpieczną korporacyjną ścieżkę i zaatakowaliśmy zalando, warszawskie pierwszoligowe knajpy i wróciliśmy do śledzenia rynku nieruchomości. Nasz wyjazd nie był ucieczką przed dotychczasowym życiem, więc powrót nie mógł wyglądać inaczej, nawet pomimo budowanych w głowie alternatywnych scenariuszy. Wiadomo, że po tysiącach kilometrów przejechanych na rowerze, tak szybki powrót do biurka momentami był abstrakcyjny, ale choć momenty szoku i niedowierzania, przychodziły do nas kilkukrotnie, to nigdy na zbyt długo. Wychodzimy z założenia, że jak poważnie przestałby nam ten układ odpowiadać, to podjęlibyśmy działania, by go zmienić. Poprzednia rzeczywistość zostawiła nieco uszczerbków na naszym umyśle i teraz mijając na mazurach rowerzystów z sakwami chcemy wychylić się za nimi i krzyczeć ATKUDAAAA (skąd jesteście?), a kupując pieczywo w Żabce nigdy nie akceptujemy pierwszej ceny i zawsze próbujemy negocjować.
Lock up your daughters!
Wspominaliśmy już, że nie lubimy okresów przejściowych? No to ledwo zdążyliśmy się zaaklimatyzować w nowych rolach, wypić wszystkie kawy, których brakowało nam w podróży i przespać kilka nocy w wygodnym łóżku pod przyjemną pościelą, a okazało się, że nasz skład osobowy się powiększa. Drugi miesiąc po powrocie przyniósł dwie kreski na teście i kolejne ziarenko do całkowitego przemeblowania podróżniczej rzeczywistości. Kolejne ziarenko do aklimatyzacji w poczuciu spełnienia w nowej rzeczywistości.
Ciąża to nie choroba? Tę tezę na pewno postawił jakiś mężczyzna. I to taki co nienawidzi kobiet. Wszystkie plany, które mieliśmy na powrót – zaległe relacje, spotkania podróżnicze, film z całości podróży, opowieści z życia w Warszawie – przepadły wraz z porannymi mdłościami, które w przypadku Ani przychodziły akurat wieczorami. Potem były ataki senności i tak oto zamiast łapać wspólne nadwiślańskie świty Rafał miał w domu śpiącą królewnę, a sam postawił na łapanie chwil z doskoku z ludźmi z pracy. Jeśli po przeczytaniu tego fragmentu zaczęliście odkładać powiększenie rodziny, to na zachętę powiemy, że chociaż kobieta ma prawo czuć się jak słonica, to u słoni ciąża trwa ponad dwa razy dłużej. No i poród to tak połowa drogi na najwyższe wzniesienie Pamir Highway. Także don’t panic!
11 września 2013 zaręczyliśmy się w Wielkim Kanionie, a rok później wsiadaliśmy w kolej transsyberyjską, zaczynając naszą podróż. Nasz syn postanowił uszanować sentyment do tej daty i 11 września 2016 wyskoczył przybić nam narodzinową piątkę. Lock up your daughters, Gustaw is in da town!
Ostateczna zemsta Kirgizów
Nie planujemy stać się blogiem parentingowym. Na razie wystarczyłoby nam, żebyśmy wrócili do bycia blogiem w ogóle, zanim wyszukiwarka google wypchnie nas na rubieże, gdzie rozpoczyna się bing. Mamy jeszcze do uzupełnienia relację z Iranu i Armenii, a do tego trochę innych zaległych wpisów, podsumowań podróży i przemyśleń. A zanim skończymy to mamy nadzieję, że pojawią się nam nowe tematy, o ile szukanie pracy, ciąża i rodzicielstwo nie dostarczyły ich jeszcze wystarczająco wiele.
Jak uda się nam opisać coś co działo się ponad rok temu? Czasami sprawdzamy sami siebie i serio, jesteśmy w stanie odtworzyć każdy dzień podróży. Pamiętamy dokładnie, dzień po dniu, gdzie spaliśmy, co jedliśmy i kogo spotkaliśmy. Co było szczególnie proste w przypadku Uzbekistanu. Tam codziennie jedliśmy plow.
To chyba największa trudność po powrocie. To, że poniedziałek zlewa się ze środą, a czerwiec z sierpniem…
W chwilach pomiędzy spaniem, a pracą odkrywaliśmy na nowo nasze rodzinne miasto i gdybyśmy tylko potrafili pisać tak barwnie jak w 2016 prezentowało się lato w Warszawie, to nie szczędzilibyśmy wam wpisów o tym. Warszawa zasługuje na blogerów odkrywających jej niuanse i być może podejmiemy się tego zadania, chyba że do tego czasu wyczerpiemy w korkach zapasy pozytywnych uczuć i zamiast zarażać pasją do miasta przelejemy brzegi Wisły frustracją i utopimy w niej was wszystkich!
Gdy nasz syn, Guczi (czyli Gucci z Grochowa), przyszedł na świat uświadomiliśmy sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, że nasz niemowlak ze swoją okrągłą zapuchniętą buźką i skośnymi oczkami to ostateczna zemsta Kirgizów na nas za to, że pozwalaliśmy sobie na żarty z nich po powrocie, a po drugie, że zbyt szybko skończą nam się ściany na wieszanie pamiątkowych zdjęć z podróży i z okresu niemowlęcego naszego dziecka. Na szczęście Gustawo (czyli narkobaron z Grochowa) ze swoją szaloną fryzurą australijskiego surfera szybko zmieniał się w księcia z bajki, a temat poszerzania ścian zostawiliśmy na początek kolejnego roku, ale już bez możliwości ucieczki i zmiany na poszerzanie horyzontów podczas kolejnej wielomiesięcznej podróży po świecie. I chociaż wschody słońca mają szczególny urok, gdy oglądane są codziennie z nowego miejsca, to chwilowo nie żałujemy swojej decyzji o związaniu kolejnych porannych promyków z Warszawą. Mamy nadzieję, że Gucziano Czapanotti (czyli tenor z Grochowa), którego światopogląd rozpinany jest od małego na bardzo szerokiej linie poprzez śpiewanie mu przez tatę raz Marii Peszek, raz czołówki ze Studio Yayo, prędko pozwoli rodzicom na wspólne wyprawy na któryś z niepoznanych jeszcze krańców świata.