Akurat kiedy zabraliśmy się do tworzenia pierwszego wpisu z Japonii to ziemia zatrzęsła się najmocniej dotychczas podczas naszego pobytu. Ponad minutę bujania może byśmy przyjęli z większym entuzjazmem, gdyby nie ósme piętro budynku, na którym się znajdowaliśmy. Sami poprosiliśmy o pokój tak wysoko, dla przyjemniejszego widoku, a recepcjonista niestety przychylił się do naszej prośby. Więcej nie popełnimy tego błędu! Nasi współtowarzysze z górnego piętra, którzy podobnie jak my wyszli na korytarz przekazali nam praktyczne rady: jak będzie trzęsło mocniej to schowajcie się pod stół. Oczywiście jak budynek się zawali to stół, nie pomoże, no ale… – zadumali się i oni i my, a bujać na szczęście przestało. Full japanese experience – uśmiechnął się mieszkający tu od 15 lat Hiszpan, a my wróciliśmy do pokoju niemal się z nim zgadzając. Faktycznie, kilka trzęsień ziemi za nami, ale dopóki nie spotkamy nikogo z obwarzankiem na czole to nie możemy powiedzieć, że Japonia zaliczona! (o roli obwarzanka na czole w japońskim społeczeństwie opowiadała Agnieszka Szulim, a doniesienia prostowała Dagmara na http://tokyopongi.com/szalone-tokio ).
Pierwsze chwile w Japonii wstrząsnęły nami inaczej niż ruch płyt tektonicznych. Nowa Zelandia do boju o dusze turystów wystawia moce natury i co nieco się do tych zielonych odludnych przestrzeni przyzwyczailiśmy. W Tokio- największej aglomeracji świata- powitał nas wieczorny krajobraz niekończących się świateł i wypełniona ludźmi kolej. Ten wstrząs nie miał nic z szoku kulturowego. Japonia na pierwszy rzut oka wydała nam się przeraźliwie zwyczajna i wyjątkowo jak na Azję prosta w obsłudze. Pomimo złożonej sieci komunikacyjnej, naszych niedostatków wiedzy w zakresie czytania japońskich znaczków i częstego zastępowania czynnika ludzkiego maszyną, nad niczym nie musieliśmy się długo zastanawiać. Nie spodziewaliśmy się, że Japonia będzie aż tak przyjazna użytkownikowi, wręcz intuicyjna. Inność tego kraju odkrywaliśmy powoli, dla nas kryła się w niuansach, ale być może to podróżnicze przesilenie stępiło nasze bodźce i nawet gdyby przebrana za czarodziejkę z księżyca Japoneczka z bajglem na czole zatarasowała nam drogę, to być może na tym etapie nie zabłysłyby nam oczy. Wyszło na to, że bardziej niż egzotycznej Japonii potrzebowaliśmy towarzystwa i to ono na początku przyniosło nam więcej frajdy niż poznawanie kraju przekwitłej już w maju wiśni.
Wspomniani już Tokyo Pongi, czyli Dagmara i Wojtek nie tylko nas fantastycznie ugościli i podarowali mnóstwo czasu- wspólnie spędzone godziny aż nastawał świt, ale też dzielili się doświadczeniami życia imigrantów w Holandii i Japonii. Chyba wszyscy szybko czuliśmy się jak starzy znajomi, a do tego nie mogliśmy się wygadać, co też co nieco mówi o naszej drobnej tęsknocie za normalnym życiem odstawionym w trakcie podróży na bok. W poszerzonym o inną polską parę gronie mogliśmy doznać najt lajfu rozprawiającego się ze stereotypem trzeźwego Azjaty i sztywnego Japończyka. Tu ludzie bawią się doskonale, nie krępują się ani wchodzeniem na stół, ani lądowaniem pod nim, a noc prędzej kończą nieprzytomni w toalecie niż wracając trzeźwo ostatnim pociągiem. Jeśli jednak wracają to trafienie w drzwi metra wielu sprawia problem, przypomina to bardziej finał osiemnastkowych imprez niż powrót dobrze ubranych trzydziestolatków do domu po piątkowym wyjściu z ludźmi z pracy. No ale, niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który zawsze wracając z imprez trafiał we wszystkie drzwi. Akurat w Tokio naprawdę opłaca się balować do rana, bo komunikacja zamiera chwilę po północy, a taksówki kosztują tyle jakby ich cenę ustalali dorożkarze spod Morskiego Oka. Albo inna mafia.
I tak, najpierw w polskim gronie, a potem też i z europeizowanym Japończykiem, u którego zamieszkaliśmy na strychu, zamienialiśmy dzień z nocą, poznawaliśmy życie Tokio po zmroku i przekonywaliśmy się, że to jest właśnie najlepsza twarz metropolii (jej dzienne oblicze przedstawimy w kolejnym wpisie). Malutkie izakayas, bary pochowane w mieszkaniach, nie zawsze dostępne z ulicy, gdzie sake, piwo lub tutejszą imitację wódki polewa sam właściciel, puste labirynty uliczek zalane słońcem już przed piątą rano i dogorywające imprezy objawiające się męskimi wrzaskami tych, którzy okazali się najwytrwalsi w piciu lub najmniej skuteczni w podrywie- z tym będzie nam się kojarzyła stolica Japonii, za tym wymalowanym w głowie obrazem podążą kiedyś myśli i przyniosą tęsknotę późną warszawską jesienią. Tęsknotę za bezsennością w Tokio.
Tokio to zbiór miasteczek połączonych w ogromną metropolię. Połączonych z taką precyzją, że trzeba mieć niezłego pecha, by nie mieszkać przy żadnej stacji metra, pociągu lub prywatnej linii kolejowej. Wiele z nich zbiega się na stacji Shinjuku, która z ponad dwustu wyjść wypluwa ludzi jak Chińczycy pestki słonecznika. Przebija się tam dziennie nawet trzy i pół miliona osób, co stanowi światowy rekord wśród stacji przesiadkowych (to jedna z ciekawostek, którymi podzielił się z nami Wojtek). Kolejną atrakcją dla miłośników tłumu jest skrzyżowanie Shibuya, na którym światła blokują cały ruch samochodowy, a przejścia dla pieszych nie idą wyłącznie prostopadle do chodnika, ale również w poprzek krzyżówki. Na zielone rozpoczyna się exodus, jakby każdy wierzył, że po drugiej stronie jezdni istnieje lepszy świat. To skrzyżowanie to kwintesencja tokijskiej metropolii. A my przez pierwsze dni patrzyliśmy na to wszystko jakoś bez przekonania, jakbyśmy wszystko już widzieli i nic nie mogło wywołać nawet słusznej reakcji zaszokowania ilością ludzi. To był czas by udać się na podróżniczy odwyk. Kolejne dni powoli resetowały nasze umysły aż poczuliśmy, że tym razem przydałby nam się odwyk właściwy. Wtedy aktywowaliśmy nasz multibilet (o nazwie JR PASS) na większość połączeń kolejowych w Japonii i mknącym trzysta na godzinę pociągiem Shinkansen pognaliśmy poznawać kraj.