Z Meszhedu dostaliśmy się do Teheranu autobusem, mieliśmy stąd uczynić sobie bazę wypadową do kolejnych miast Iranu, podczas gdy rowery czekałyby na nas u couchsurfera, który podjął się przenocowania nas i zapewnienia bezpiecznej przystani w sumie czterem kółkom, którym zawdzięczaliśmy przebycie Azji Środkowej.
Położony na południu miasta dworzec autobusowy o piątej nad ranem żył już w pełni, chociaż słońce dopiero zbierało się do rozświetlenia stolicy Iranu. O Teheranie słyszeliśmy wiele od napotkanych podróżnych: szalony ruch samochodowy, spaliny, zapełnione ludźmi ulice. Nie po raz pierwszy także couchsurfer poddawał w wątpliwość czy zdołamy do niego trafić, bo Teheran to trudne w komunikacji miasto, do tego położone na wzgórzach. Nasz host mieszkał na samej północy, więc czekało nas ponad 20 kilometrów wspinaczki z południowych krańców metropolii. Kolego, skoro przebyliśmy Pamir, to na pewno zdołamy wspiąć się na Twoje osiedle- myśleliśmy nie przejmując się zanadto ostrzeżeniami. Mieliśmy za sobą też już Meszhed i nie czuliśmy stresu przed rowerową przejażdżką po ulicach irańskich miast.
Tętniące życiem od świtu miasto, parki w których miejscowi grali w badmintona, a poubierane w chusty dziewczyny ćwiczyły z trenerem w rytm dudniącej muzyki, tylko utwierdzały nas w przekonaniu, że wbrew zapowiedziom polubimy się z Teheranem. Pokonywanie kolejnych kilometrów szło sprawnie, nieco klucząc omijaliśmy najbardziej zatłoczone arterie, sądząc, że do końca uda się uniknąć wjazdu na przecinające miasto wielopasmowe trasy szybkiego ruchu. A jednak, zabrnęliśmy w ślepy zaułek, bez wjechania na szeroką arterię nie ruszylibyśmy się ani o metr dalej na północ. Zostało nam może z 5 kilometrów, co złego mogłoby nas spotkać na tak krótkim dystansie?
Trzymaliśmy się wąziutkiego pobocza i staraliśmy skupiać myśli na czymś innym niż pędzące obok auta tworzące pięć rzędów na trzypasmowej jezdni. To nic, bez chaosu nie ma Azji, chaos rządzi kontynentem niepodzielnie, a my temu porządkowi nieporządku hołd złożyliśmy dawno. Zastawiliśmy dusze licząc, że ocalimy ciało. I tutaj na scenę wchodzi wiadukt- kolejna autostrada przecinająca Teheran, a z niej wjazd i zjazd łączące się z naszą trasą. Skraj naszego pasa przestał być skrajem jezdni, doszedł pas dojazdowy, ale niewiele samochodów dołączało się z niego do ruchu, więc spokojnie podążałem po linii sprawdzając jedynie czy jadąca tym razem za mną Ania jest na kursie i na ścieżce. Sunęliśmy pod górę, więc każdy metr znikał spod kół powoli. Nie przestając pedałować skryłem się w kojącym cieniu wiaduktu.
Pisk opon dotarł do mnie za późno, by zareagować inaczej niż krzykiem. Zanim zdążyłem się obrócić i dostrzec co się za mną dzieje, poczułem uderzenie. Rower podskoczył, a ja wyleciałem z siodełka i bezwolnie pofrunąłem na granicę życia i śmierci mając tylko milisekundy na zastanowienie, po której stronie wyląduję. Odbiłem się od szyby, rąbiąc o nią głową i po wykonaniu pewnie nawet efektownego fikołka wróciłem na drogę. Obudziłem się dwa tygodnie później, po miesiącu wróciły skrawki pamięci i zacząłem rozpoznawać bliskich. Tak mogłoby się to skończyć, gdyby nie kask na głowie i gdyby nie to hamowanie z piskiem kierowcy w ostatniej chwili, gdy wreszcie spojrzał na drogę przed sobą.
Upadłem na jezdnię ruchliwej trasy próbując jak najszybciej złapać pion i zorientować się w sytuacji. Ręce, nogi, głowa- wszystko działało. Prawie wyskoczyłem w górę z radości, krzyknąłem do nadjeżdżającej Ani, że nic mi nie jest. Nie uwierzyła, dopóki nie złapała mnie w ramiona upewniając się, że nie działam w stanie kompletnego szoku pod wpływem adrenaliny lekceważąc obrażenia. Z jej perspektywy wyglądało to tak, że nie będzie czego ze mnie zbierać.
– Skąd ta krew, skąd ta krew?
Dopiero wtedy zorientowałem się, że koszula nasiąkła krwią, ale zarówno bok, jak i poharatana dłoń były jedynie obtarciami, nad którymi przy tym co się stało, nawet nie warto było się pochylać. Ja już skupiałem się na stratach rzeczowych i sądziłem, że rower mamy z głowy. Zanim oceniłem sytuację na drodze, trochę nieprzytomnie skierowałem się w kierunku przedmiotu leżącego kilka metrów dalej na jezdni. Wylądował tam aparat, który pod wpływem uderzenia wyleciał z sakwy zamontowanej na kierownicy. Dobra, pieprzyć tę lustrzankę, ja żyję, rany boskie, chyba jestem nieśmiertelny– przeszło mi przez myśl. Aparat działał. Uszkodzeniu ewidentnie uległ zoom na obiektywie, ale nie ucierpiało nic więcej. To drugi cud podczas tego wypadku. Dopiero wtedy odnalazłem wzrokiem kierowcę, który najwyraźniej pełen pretensji krzyczał do mnie coś w Farsi. Zanim przystąpiłem do kontrataku zatrzymały się obok nas dwa auta, z których wysiedli młodzi ludzie próbujący ogarnąć sytuację. Zachęcili byśmy ze wzajemnymi pretensjami przenieśli się na pobocze.
– Co powie policja? – skierowałem się z tym pytaniem do mówiącego co nieco po angielsku chłopaka, bardzo przyjaźnie nastawionego i wyraźnie chcącego nam pomóc. Nie chcieliśmy płacić za rozbitą szybę w aucie sprawcy.
– Wiesz, to rodzaj autostrady przez miasto, nie powinniście tu jeździć na rowerze, ale i tak lepiej zadzwonić, to ten gość w ciebie wjechał, to on jest winny.
– Dzwoń.
Starszy kierowca sprawiał wrażenie pewnego siebie, ale uznaliśmy, że zawalczymy. Rama ocalała, ale strzaskane tyle koło i złamane siodełko same się nie naprawią. Sakwy straciły mocowanie haków, ale przetrwały, podobnie jak bagażnik crosso, wygiął się niebywale, ale nie połamał. Torby zadziałały jak zderzak.
Jeszcze zanim przyjechała policja na miejscu pojawił się kluczowy świadek. Chłopak wysiadł z samochodu i od razu zawołał: wszystko widziałem, to wina kierowcy, dzwońcie po policję! Obserwował nas przez tylne lusterko rozmawiając z bratem i podziwiając determinację, jak sam nam potem przyznał. Odstawił brata do pracy, wykonał niezbędną pętlę i wrócił specjalnie dla nas, nie wiedząc wówczas nawet, że jesteśmy obcokrajowcami. Mówił świetnie po angielsku i to on razem z drugim młodym gościem przejął dowodzenie na miejscu wypadku. Upewnili się odnośnie moich obrażeń, sprawdzili straty materialne, powyciągali cukierki, żebyśmy odzyskali pion. To oni zwrócili uwagę, że Ania powinna usiąść, bo jej nogi trzęsą się jak dwie galaretki. Oboje pomimo szoku przeszliśmy bardzo szybko do rozmowy, co dalej.
Przyjechała policja, ale my nawet nie zostaliśmy zaproszeni do rozmów. Dwóch młodych Irańczyków zajęło nasze miejsce i w kontrze do sprawcy wypadku zaczęli dyskusję z oficerem drogówki. Patrzyliśmy na nich i po sobie z trudem utrzymując zbolałe miny nie do końca rozumiejąc w czym w ogóle bierzemy udział. Oto w kraju kompletnie innej kultury, w kraju ustawowo wrogo nastawionym zachodowi, ulegamy wypadkowi i miejscowi występują przeciwko innemu miejscowemu, żeby tylko nam zadośćuczynić. Policjant uśmiecha się do nas pobłażliwie, a kierowca z pokorą kiwa głową, jakby przyjmując argumenty drugiej strony o popełnionej winie. A my nie odzywamy się ani słowem, nikt nas nawet nie legitymuje, nie pyta o dane osobowe. Pojawia się jakiś raport z wypadku, oczywiście w Farsi, wierzymy na słowo chłopakom, że jest na naszą korzyść i kierowca pokryje szkody wyrządzone naszym pojazdom.
– Czy chcecie sądzić sprawcę w kwestii odniesionych obrażeń?
– Nie
– Czy chcecie sądzić sprawcę w kwestii strat materialnych?
– Tak
– W porządku, w takim razie my zatrzymujemy dowód rejestracyjny i ubezpieczenie kierowcy, to jest wasze zabezpieczenie – kończy kluczowy świadek wypadku- Reza, a my akceptujemy wyrok nie do końca rozumiejąc jak to możliwe, że policja oddaje komuś kompletnie obcemu papiery faceta, który we mnie wjechał, ale przecież działa to na naszą korzyść, więc nie protestujemy.
Sprawa jest zamknięta. Chłopaki próbują skontaktować się na naszą prośbę z couchsurferem, ale najwyraźniej numer, który dostaliśmy od niego ma o jedną cyfrę za mało, więc uspokajają nas, że odstawimy razem rower do serwisu, a potem odwiozą nas pod wskazany adres. Rowery wędrują do dwóch bagażników i za chwilę trafiamy do sklepu, gdzie ma dokonać się naprawa. Jakby nigdy nic rozmawiamy z Rezą o Iranie, on co chwila przeprasza nas za to co się stało, że kierowca pozwolił sobie na nas krzyczeć, jakby to on był winny zajściu, tłumaczy, że kraj w wyniku działania radykałów religijnych jest w stanie rozkładu, że sprzeniewierzany jest budżet państwa, a ludzie cierpią na zanik wartości. Bardzo szybko wchodzimy na trudne tematy, jak podczas rozmowy z wieloletnim kumplem. Już pod blokiem couchsurfera chłopaki żartują sobie, że to przykre zajście zmieniło się w pozytywne spotkanie towarzyskie. Niezależnie od siebie obaj znikają na moment i po chwili wracają z torbami fantów, które mają nam ułatwić dojście do siebie: ciastka, batoniki, czekoladki, słodkie napoje. Gdybyśmy to wszystko spożyli na raz to dopiero doznalibyśmy szoku- cukrowego. Oszołomieni tym zalewem pozytywnych reakcji trafiamy do mieszkania goszczącego nas chłopaka, gdzie zwłaszcza ze strony jego rodziców, ponownie zostajemy otoczeni aurą gościnności. Już wtedy wiemy, że opisując kiedyś ten dzień sami nie będziemy wierzyli w jego przebieg.
Pozostajemy z Rezą w kontakcie telefonicznym. Namawia nas do nie porzucania planów zwiedzania jego kraju i zostawienia sprawy roweru jemu. Przepraszamy się wzajemnie, on za rodaka, my za problem, którego rozwiązania się podjął. Kupujemy na bazarze plecak i rzeczywiście ruszamy zwiedzać autobusami Iran. W międzyczasie no nogach wykwita mi kilka imponujących wielobarwnych siniaków, ostatnich niezbyt bolesnych pamiątek po zderzeniu.
Dwa dni później dowiadujemy się, że rower jest gotowy, ale kierowca odmawia zapłacenia za szkodę. Reza prosi, żebyśmy się nie przejmowali, on pójdzie na policję i sprawę wyjaśni. Przy kolejnym kontakcie okazuje się, że trafił na posterunek, ale sprawa została skierowana do drogówki, więc tam musi ją rozwiązać, mimo wszystko mamy się o nic nie martwić, on trzyma rękę na pulsie. Na drogówce bez sukcesu, wprawdzie sprawca stawił się na spotkanie, ale odmówił pójścia na ugodę. Reza informuje nas, że jak skończymy objazd Iranu musimy przyjechać do Teheranu i oficjalnie pozwać kierowcę. Nie wiadomo czy to zagranie się uda, bo on może odmówić zapłaty, a wówczas sprawa będzie się ciągnęła, ale wciąż istnieje szansa na ugodę. Ponownie przepraszamy się wzajemnie, ale tym razem pojawiają się w nas drobne wątpliwości. Co my właściwie wiemy o Rezie, na ile on ogarnia przepisy? Czy jego zaangażowanie nie doprowadzi do tego, że to my zostaniemy pociągnięci do odpowiedzialności za poczynione szkody? Pytam Rezy wprost: czy stawianie się na posterunku jest mądre? Dowiadujemy się, że naprawa kosztowała około 100 dolarów, jesteśmy skłonni za nią zapłacić i zapomnieć o sprawie. Reza nieco na żarty unosi się i zabrania nam wycofywania się: „nie pozwalam wam! Facet zapłaci za szkodę, nie wydacie ani dolara, obiecuję!”. Nie zmieniając planów, umawiamy się za tydzień w Teheranie. Nasz adwokat z wyboru ma nas odebrać o świcie ze stacji autobusowej i zabrać na posterunek. Doszczętnie się wyluzowujemy, bo czy można zachować powagę przy tym wszystkim czego jesteśmy uczestnikami? Ktoś poznany na ulicy, z kim rozmawialiśmy przez pół godziny, stał się naszym pośrednikiem w rozmowach z policją i sprawcą wypadku, poświęcił mnóstwo czasu, by załatwiać naszą sprawę, a na koniec deklaruje się, że odbierze nas skąd chcemy i pomoże w załatwieniu formalności na miejscu. Nie ogarniamy świata, najwyraźniej, bo przestało nam się to mieścić w głowie. Postanawiamy płynąć z nurtem, poddać się biegowi zdarzeń.
Reza rzeczywiście zjawił się po nas o świcie na dworcu autobusowym w Teheranie i spotkanie zaczął od przeprosin:
– Przepraszam was za tego faceta, wyglądał na uczciwego, ale załatwimy to… jest mi strasznie przykro, bo wiem, że nie spotkałoby was to nigdzie indziej na świecie
– Reza, nigdzie indziej na świecie nie spotkałaby nas taka życzliwość ze strony miejscowych, taka pomoc jaką nam zapewniasz, to jest zupełnie nie do pomyślenia. Jeśli to się miało zdarzyć, to cieszymy się, że stało się właśnie w Iranie, serio – odpowiedzieliśmy więcej niż przekonani o słuszności tezy.
Zajrzeliśmy na szybkie śniadanie do domu Rezy, a następnie gdzieś z autostrady odebraliśmy… drugiego chłopaka, który tamtego dnia nam pomagał: Masouda. Razem pojechaliśmy na posterunek mimo wszystko kompletnie nie wierząc w powodzenie naszej szalonej misji. Na miejscu faktycznie zjawił się sprawca wypadku, elegancko przywitał się z nami i razem udaliśmy się do przybudówki komendy policyjnej drogówki. Policjanci wylegitymowali ponownie wszystkich oprócz nas, zabrali komórki wszystkim oprócz nam: „wy nie musicie nic deponować, wchodźcie” i rozpoczęli dyskusję ze wszystkimi oprócz nas. Panowie gestykulowali, robili dramatyczne gesty, podnosili głos i wtykali sobie palce w nosy, by za chwilę wspólnie śmiać się z jakiegoś żartu, obejmować i rozpoczynać kolejną rundę poważnych negocjacji. Jeśli oglądaliście kiedyś bollywoodzki film, to tamta sytuacja z Teheranu niczym od ich przekolorowanych scen nie odbiegała. Po dwudziestu minutach najwyraźniej nadszedł czas na dogrywkę. Reza poprosił nas byśmy pokazali policjantom popsuty obiektyw, którego zoom w międzyczasie zaczął zupełnie przyzwoicie chodzić, ale i tak robił za dobry rekwizyt negocjacyjny. Z tego co nam przekazano wszyscy policjanci wstawili się za nami, a Reza próbował przekonać sprawcę do zapłaty za rowery tu i teraz, bo w przypadku wejścia na oficjalną ścieżkę będziemy domagać się także naprawy aparatu. Kierowca zaś argumentował, że nasze rowery nie były już nowe, więc dlaczego miałby płacić za nowe koło i siodło, skoro były one już używane.
– Spoko, spoko, zobaczycie, że dziś domkniemy sprawę – uspokajał Masoud, a nam nawet przeszło przez myśl: kim ci nasi kumple są? Czy oni mają jakieś sznurki do pociągnięcia, że ich pewność odnośnie powodzenia akcji jest tak niezachwiana?
Zanim zapadł werdykt policjanci poprosili nas do stróżówki i… poczęstowali zupą z ciecierzycy. Przynieśli miski, zaraz któryś skoczył po łyżki, usadowili na fotelach i prosili byśmy się zrelaksowali. Nasze oczy wychodziły z orbit jak u kota ze Shreka, tym bardziej, że chłopaki wrócili i oznajmili, że sprawa załatwiona. Mamy za moment jechać odebrać rower, za którego naprawę zapłaci kierowca. Gdy wsiadaliśmy do samochodów, nastąpiła ostatnia chwila zawahania sprawcy, bo podszedł do okna i przez trzy minuty coś tłumaczył Masoudowi. Ten wysłuchał go w spokoju, po czym wygłosił podniesionym głosem tyradę, po której już bez dyskusji pojechaliśmy najpierw do bankomatu, by dokonać przelewu między kartami, a następnie Masoud ściągnął do banku swoją mamę, współwłaścicielkę konta, by wyciągnąć kasę i móc wspólnie odebrać rower. Pożegnaliśmy się nadzwyczaj serdecznie, zważywszy na okoliczności, ze sprawcą wypadku. My życzyliśmy mu bezpiecznej jazdy, on nam byśmy więcej nie musieli wjeżdżać na autostradę w Iranie. Rozstaliśmy się w pokoju, na tym etapie już niezmiernie rozbawieni przebiegiem negocjacji, z których przecież nie pojęliśmy ani słowa.
To że rower został przygotowany więcej niż po łebkach i nie gwarantował nam przejechania bez awarii nawet do granic miasta, a co dopiero do Gruzji, nie miało w zasadzie wówczas większego znaczenia. Nawet potencjalna strata tych 100 dolarów była błahostką przy tym co nas spotkało przy okazji wypadku. Gdyby nie on nie poznalibyśmy Rezy, nie poznalibyśmy Masouda, nie poznalibyśmy ich rodzin, a nasza wiedza o kraju byłaby co najmniej o połowę płytsza niż dzięki tym spotkaniom. Z rodziną Rezy spędziliśmy kolejnych kilka dni jako goście i do opowieści o tamtym czasie będziemy na pewno wracać na blogu w kolejnych odcinkach irańskiej przygody, tak jak i zapewne wrócimy jeszcze kiedyś do Iranu odwiedzić obu chłopaków.
I gdybyśmy dziś mieli na chłodno ocenić, to musimy sięgnąć odmętów szaleństwa i przyznać szczerze, że przy całym obrocie nomen omen wypadków cieszymy się, że starszy pan próbował mnie rozjechać. Chwila strachu i kilka sińców to cena którą byliśmy skłonni zapłacić za wspomnienia dalszych dni.
Reza, jesteś gość, dzięki.
Pingback: Ludzie w Iranie - nowy wymiar gościnności | Nakręceni()