Akurat w kulminacyjnym momencie naszego zachwytu Chinami trafiliśmy do Yangshuo, najmniej chińskiego miasteczka z pośród wszystkich w Republice Ludowej. Przynajmniej najmniej chińskiego jakie my potrafimy sobie wyobrazić w obrębie Państwa Środka.
W Yangshuo rozumie się białego człowieka i wręcz wychodzi się mu na przeciw. Wszystko co zna i lubi dostaje podstawione pod nos. Dokuczająca za dnia spiekota południa Chin przeradza się w przyjemne ciepło pod wieczór, więc kwitnie życie nocne. Na dachach budynków mieszczą się bary z widokiem, serwowane w nich jest zachodnie piwo, a do późnej nocy sączy się z nich i zlewa w przykry dla trzeźwego ucha jazgot „nasza” muzyka. Są tortille, wursty i falafel na cienkim. Jest drogo, ale nie dla Niemca, Anglika, ani chińskiego yuppie. Turyści grają w beer ponga, a obsługa mówi po angielsku i to z brytyjskim akcentem. Załatwi rower, skuter, spływ bambusową tratwą i bilet na sleeping bus pod granicę z Hong Kongiem. A na końcu zdania doda nobliwe sir, żebyśmy poczuli się lepiej. Jeśli ktoś chce mieć bezbolesny kontakt z Chinami to niech zacznie od Yangshuo. Jeśli ktoś chce być w Chinach i ich w ogóle nie poznać, niech na Yangshuo poprzestanie.
To oczywiście egocentryczne i naiwne wierzyć, że te wszystkie atrakcje pojawiły się tam dla nas. Yangshuo jest jednym z najstarszych wypoczynkowych ośrodków w Chinach i to skośni stanowią zdecydowaną większość turystów. To obustronny układ. Oni idą na pseudo-wursty, a Europejczyk na pseudo-chińszczyznę. W Yangshuo jest problem z jedzeniem. Po zachwytach bogactwem smaku street foodu z Xi’an, tam przeżyliśmy ogromne rozczarowanie. Odlot cenowy na yangshuoskich Krupówkach to zrozumiała konsekwencja turystycznego boomu. Jakość poszybowała zaś w przeciwnym kierunku i w żadnym z dań nie odnaleźliśmy tego błysku tradycyjnej chińskiej kuchni, z jaką mieliśmy przyjemność się dotychczas stykać. Całe moce przerobowe poszły w wursty? Zdesperowani odwiedziliśmy aż indyjską knajpę (niedługo przed wylotem do Nepalu!), a na deser pałaszowaliśmy wyjątkowo korzystnie wyceniane lody z McDonald’s.
Bycie turystą ma swoje słodkie strony. I wciąga.
Cały ten turystyczny festiwal zglobalizowanej rozrywki i gastronomii spod znaku odsmażanego gołębia, odbywa się w Yangshuo pod bardzo solidnym pretekstem. Krajobraz dookoła miasteczka to jeden z powodów, dla których chcieliśmy oglądać Chiny. Bardzo charakterystyczne, rozsiane gęsto górki o kształcie szpiczastych piersi dają wrażenie wejścia w świat z pocztówki. Bary z dachowym tarasem mają tu rzeczywiście więcej sensu niż zwykłe ogródki piwne.
Dla wielbicieli natury, którzy nie zadowalają się jej kontemplacją znad kufla jest dobra wiadomość. Nie potrzeba wiele wysiłku, by zapach kiełbasek i rozlewanego Heinekena zostawić za sobą, w zamian stając oko w oko z przyrodą i bajkowymi widokami zielonych wzgórz. Oprócz wspinaczy, dla których chińskie górki stanowią kuszące wyzwanie, na terenach poza miasteczkiem można liczyć na święty spokój, dyskretny szum rzeczki i skupionych na swojej pracy rolników. Wynajęliśmy rowery i z siodełek odkrywaliśmy yangshuowe zielone przedmieścia.
Bardzo trudno było nam w tym miejscu pamiętać, że nasz wyjazd to nie miały być roczne wakacje, dlatego z radością powitaliśmy dzień, w którym wpakowaliśmy się do nocnego autobusu sunącego do Shenzhen. Tam pożegnaliśmy się z Chinami, a pożegnanie to miało smak pierożków z mielonym mięsem i kapustą, przyrządzonych na parze. Przypomniało nam się Xi’an, wróciło wszystko co chińskie i dobre. Ale nasz czas tam minął. Odnaleźliśmy korytarz łączący Chiny z Hong Kongiem i po raz pierwszy w życiu opuściliśmy kraj windą.
I trochę więcej zdjęć z Yangshuowego podwórka:
Pingback: Hong Kong - znacznie więcej niż beton i szkło()