Zagubieni w Himalajach: przetrwać noc

1 grudnia 2014  By nakreceni.in 
15


Dzień 6: Gokyo – Phortse

Poranny widok gór odbijających się w tafli jeziora Gokyo to jeden z najwspanialszych obrazów jakie widzieliśmy w Himalajach. Brak wiatru i przejrzyste powietrze rozłożyły turkusowe lustro u podnóża wioski i zaczarowały dla nas kilka długich chwil. Tak pięknie zaczął się ten dzień! Może to spodowało, że straciliśmy czujność?

QG8A7223 (Kopiowanie) QG8A7219 (Kopiowanie) QG8A7218 (Kopiowanie)

Ból głowy Ani nie ustał. To była druga, ta ciemna strona poranka. Dzień wcześniej pomogło przeczekanie kilku godzin, tym razem minęła śniadaniowa pora, schronisko opustoszało, a poprawa nie przychodziła. Nie było na co czekać. Pomimo dużego osłabienia Ani decydujemy się schodzić. Jak najniżej. Tak realnie, powinniśmy zejść tysiąc metrów w dół, żeby wysokość przestała wpływać destrukcyjnie na organizm. O ile to w ogóle wina wysokości. Oznacza to dla nas, że mamy przed sobą bardzo długą drogę. Wskazania na mapie sugerują, że wyrobimy się w 6 godzin czyli tyle ile zostało do zachodu. Ruszamy naprawdę późno, ale ufamy mapie. I to pierwszy z serii błędów jakie popełniamy tego dnia.

Nie przekraczamy lodowca, bo to jeszcze utrudniłoby naszą trasę, ale przechodzimy na drugą stronę doliny, żeby urozmaicić sobie drogę i nie wracać tą samą ścieżką jaką kroczyliśmy w kierunku Gokyo. Oznaczenie szlaku jest tu znacznie gorsze, niby znamy azymut, ale co pewien czas nadrabiamy metrów i zdarza nam się nawet zawracać by trafić na właściwe tory. Idziemy po kamulcach bardzo uważnie stawiając kroki. Już przy pierwszym punkcie orientacyjnym wiemy, że mamy wyraźne opóźnienie względem mapy. Nie przechodzi nam jednak przez myśl, że porywamy się z motyką na słońce. A właśnie słońce jest naszym sprzymierzeńcem, póki świeci odnajdujemy energię by maszerować dalej. Niestety, goni nas zachód. Natrafiamy na dwie Niemki idące z przewodnikiem, mamy od nich lepsze tempo, co napawa nas chwilowym optymizmem. Na pewno nie będą chciały nocować w żadnym z pojedynczych schronisk, które napotykamy po drodze. Pierwsza większa wioska, to ta, do której i my się kierujemy. Robimy krótki regeneracyjny postój, a kobiety jednak znikają w małej lodgy na skraju wyludnionego szlaku. Nadchodzą chmury zwiastujące koniec promieni słonecznych, a tym samym koniec trekkingowego dnia w Himalajach. Zerkamy na mapę, to już tylko godzina drogi do celu. Kontrolnie zasięgamy drugiej opinii u napotkanego lokalsa, według niego to jeszcze co najmniej dwie godziny marszu. Przekonani, że nie napotkamy trudności idziemy dalej. Trawersujemy raz w górę, raz w dół, trudno uwierzyć, że schodzimy z gór. Plecaki ciążą i plecy błagają o płaski fragment, a najlepiej łagodne zejście. Do ciepłego jedzenia, na które po drodze nam szkoda czasu, do ogrzewanej kupą jaka sali, do przytulnego schronienia i zasłużonego odpoczynku. Do Phortse, naszej upragnionej wioski.

Gęsta chmura spowija cała okolicę. Mgła odbiera nam resztki spokoju w głowach, naprawdę marzymy, by być już na miejscu. Widoczność spada do 2-3 metrów, trzymamy się blisko i wzajemnie asekurujemy, ścieżka wije się wzdłuż góry, a jeden pochopny krok lub potknięcie o jeden z wielu kamieni prowadzi w otchłań przepaści. Nasze tempo znacząco spada. Docieramy do wypłaszczenia, z boku majaczy nam buddyjska stupa, a wydeptana dróżka rozchodzi się w dwie strony. Instynktownie wybieramy kierunek i maszerujemy dalej. W tym rejonie Himalajów nie ma oznaczenia szlaków, ale skoro ścieżka nie kończy się, to musieliśmy wybrać prawidłowo, mapa nie przewiduje rozwidleń. Raz słyszymy potok płynący w dole, raz szum znika, musimy wtedy odgradzać się od niego górą. Słońce już zaszło, a chmura nie odpuściła, więc kompletnie straciliśmy orientację. Tylko świadomość, że z lewej strony mamy górę, a z prawej stromy stok, uniemożliwia nam kręcenie się w kółko. Odpalamy czołówki, których światło rozbija się o mgłę. Zużyte baterie świecą mizernie i chociaż mamy zapasowe, to szkoda nam czasu na ich szukanie i wymienianie. Nasz spacer po górach wymknął się spod kontroli. A kompas, wyjątkowo tego dnia, spoczywa na samym dnie plecaka. Sięganie po niego zdaje się bezcelowe, więc nie sięgamy.

QG8A7248 (Kopiowanie) QG8A7239 (Kopiowanie) QG8A7233 (Kopiowanie)

Długie ostre zejście rozbudza nasze nadzieje. Znikąd świateł wioski, ale gęste mleko w powietrzu może je wygaszać, a idziemy już naprawdę długo. Czas na szczęśliwy finał! Docieramy do strumienia. Coś tu nie gra. Według mapy nie przecinamy na swojej drodze żadnego potoku, Phortse nie leży nad rzeką. Patrzymy po sobie i ucieka z nas energia, czy mogliśmy przegapić jakieś domostwa?! W tej mgle wszystko jest możliwe. Wymieniamy baterie w czołówkach i trochę zaczynamy się miotać. Przechodzimy rzeczkę, idziemy kawałek dalej i uznajemy, że to bez sensu, lepiej się wracać i odnaleźć właściwą ścieżkę. Rafał rusza szybciej by wybadać teren, jeśli uda się coś wypatrzeć, to wróci po Anię i pomoże jej z ciężarem. Ania jest wykończona, oboje operujemy u kresu sił, a dźwiganie plecaków na marne dobija nas fizycznie i psychicznie. Do działania nakręca nas niepokój. Nastaje noc, która powoli rozgania chmury. Widać jakieś światła w oddali. Rafał zostawia plecak przy ścieżce i wraca po Anię. Mamy naszą przegapioną wioskę? Z ogromnym trudem toczymy się pod górę, a światła wciąż wydają się bardzo odległe. To druga strona doliny, a droga nie wygląda jakby miała skręcać we właściwym kierunku. Pojedyńcze gwiazdy rozbłyskają na niebie, ale nadal to za mało, by odzyskać widoczność. Mamy dość, to ponad nasze siły tego dnia. Zatrzymujemy się, uspokajamy oddech i rozglądamy w około. Za nami, gdzieś powyżej potoku, do którego wcześniej doszliśmy, też pojawiły się jakieś jasne punkty z domostw. Obstawiamy że to wioska Phortse Thanga, nasz nocleg sprzed kilku dni w drodze do Gokyo. Tyle że to jak błądzenie po omacku, z zaburzoną percepcją kierunku i odległości. Nasuwa nam się tylko jedno sensowne rozwiązanie.

Jest względnie ciepło, pogoda akurat nam sprzyja. To działa kojąco. Bardzo racjonalnie i wyjątkowo na spokojnie podejmujemy decyzję o spędzeniu nocy w górach, pod gwiazdami. Znajdujemy kawałek płaskiego terenu na półce skalnej powyżej ścieżki i rozkładamy nasze małe obozowisko. Od ziemi izolujemy się folią termiczną NRC, którą przytomnie zabraliśmy jeszcze z Warszawy. Wyciągamy złączone śpiwory i układamy się, nawet całkiem wygodnie. Przyroda na tych wysokościach nie żyje tak intensywnie jak na nizinach, poza pojedyńczymi pajączkami nie mamy towarzyszy. Mimo wszystko, lepiej czuwać, nie chcielibyśmy by nadepnął na nas na przykład jak, których ślady odnajdujemy dookoła legowiska. Bezpieczniej też kontrolować czy nagle nie zmienia się pogoda. Słyszeliście o październikowej tragedii w rejonie Annapurny? Ludzie nie zginęli tam w lawinie, jak podawały nasze media. Lawina zabrała kilka osób wspinających się na stokach Dhaulagiri. Tych na trekkingu Annapurna circuit zasypał tak gęsty puch, że utknęli na przełęczy na 5000 metrów i zamarzli tak jak stali. Służby odkopywały ludzi w pół kroku, którzy z uwagi na sypiący śnieg stracili opcję manewru. Część zdążyła wycofać się z pułapki, ale ci co zaszli za daleko, nie nadążali z odkopywaniem się. Zostali tam jak śnieżne posągi. Nie potrzebna była żadna lawina, a cyklon znad Indii, który przywiódł w nepalskie góry śmiertelnie niebezpieczną burzę śnieżną.

Gwiazdy wychodzą na firmament, a za nimi pojawia się księżyc. Jest jaśniej niż w okolicach zmierzchu. Widać wszystkie konstelacje, a spadające gwiazdy malują smugi na niebie. To jak nagroda pocieszenia za ten koszmarnie ciężki dzień. Spada temperatura, ale śpiwory wytrzymują to wyzwanie. Ania jak zawsze potrafi zasnąć wszędzie, zwija się w kulkę i całkowicie chowa przed światem. Jedynie wystająca głowa Rafała mimo wielu warstw odczuwa zimno, oddech skrapla się na twarzy i mroźna maseczka pokrywa usta i policzki. Później będzie z tego niezłe przeziębienie. Pobudzona wyobraźnia rysuje obrazy ludzi, którzy zostali w nocy na ośmiotysięcznikach, bo nie zdążyli w pore uciec ze strefy śmierci. Dla wielu z nich była to ostatnia noc w życiu i pewnie też spędzili ją wpatrując się w nieprawdopodobnie rozgwieżdżone niebo. Przytłaczające swą wspaniałością i przerażające bliskością.

Noce w Himalajach są długie, ale nasza kończy się szczęśliwie. Dzień wstaje od zaskakującej strony i momentalnie wiemy, które światła wskazywały jaką wioskę. Kompletnie pogubiliśmy się w kierunkach po zmierzchu. Kompas mógłby nam się jednak na coś przydać! Wprawdzie mapa nadal jest winna nie wskazania nam przeprawy przez potok, o czasach przejść pomiędzy wioskami nie wspominając, ale przez cały czas nie zgubiliśmy właściwego szlaku. Phortse, do którego zmierzaliśmy, wciąż znajdowało się przed nami i to dobrych 40 minut drogi przed nami. Próby zawrócenia w nocy do świateł w oddali, byłyby zakończone fiaskiem, bo patrzyliśmy na domostwa ze ścieżki na Gokyo z drugiej strony doliny. Te same, które minęliśmy kilka dni wcześniej! Pakujących się zastaje nas miejscowa babinka, pierwszy przechodzień tego dnia. Prostym angielskim zagaduje i niedowierza, że spaliśmy na dziko na skarpie. Serdecznie pozdrawia i życzy powodzenia. Spędziliśmy noc na 4000 metrów i chyba sami jesteśmy zaskoczeni jak gładko nam to przeszło!

Dzień 7: Phortse – Pangboche

W Phortse jemy śniadanie, zaoszczędziliśmy na noclegu i kolacji, więc teraz obiadamy się do syta. Ania nie czuje się dużo lepiej, więc musimy zastanowić się co dalej. Rozważamy pomysł, żeby Rafał ruszył sam, a Ania przeczekała tych kilka dni w schronisku. To jednak budzi nasze obawy. Już pomijając ryzyko że przez ten czas Ania umarłaby z nudów, to co jeśli poczuje się gorzej i konieczne będzie ewakuowanie się jeszcze niżej? No i never trek alone, głoszą ostrzeżenia przed spacerami po Himalajach solo. O zasięg w górach bardzo ciężko, więc prawdopodobnie byłyby to dni wzajemnego zamartwiania się o siebie. Postanawiamy, że ruszamy do kolejnej wioski, do Pangboche, która jest bazą wypadową zarówno w górę, jak i do potencjalnego odwrotu do Namche. Odetchniemy tam i na spokojnie postanowimy co dalej.
Na tych szlakach to zawsze wygląda tak samo: najpierw 500 metrów w górę, by potem zejść 300 metrów. Lekko rozbici fizycznie powłóczamy nogami mląc w ustach przekleństwa. Podczas kolejnego przystanku już prawie jesteśmy pewni, że jutro kierujemy się na dół. Odbywamy pseudo optymistyczną rozmowę, że nie będziemy mieć żalu, że widzieliśmy już sporo i nie będzie niedosytu jak zawrócimy. Obydwoje wiemy, że to nieprawda.

Na miejscu znajdujemy wyróżniające się standardem i obłożeniem schronisko, a od wejścia wita nas polski głos. Zatrzymała się tu mała grupa rodaków wracająca z Island Peak i mająca w planach atak na Ama Dablam. Czasem spotkanie właściwych ludzi we właściwym czasie to najlepsze remedium na zwątpienie i kłopoty! Poza całym arsenałem leków i witamin zbieramy dużo dobrej energii z inspirujących rozmów i nastrajamy się na dalszą walkę. Nasze plany odwrotu zostają poskromione.




nakreceni.in
nakreceni.in
Nakręceni to Ania i Rafał. Na półtora roku zamieniliśmy etat w biurze na życie w podróży. Z plecakiem i namiotem przemierzyliśmy Azję aż na kraniec świata w Nowej Zelandii. W drodze powrotnej już na rowerze przejechaliśmy z Chin do Gruzji zostawiając pod kołami między innymi szlaki Pamiru. Blog to nie tylko wirtualna szuflada wspomnień, będziemy tu dalej dzielić się przemyśleniami o świecie, często z przymrużeniem oka, bo tak jak w podróżowaniu, tak i w pisaniu o podróżach dystans ma znaczenie. Zostańcie z nami! Jeśli chcielibyście nam zadać pytanie, czy też zaproponować współpracę lub kierunek kolejnego wyjazdu, piszcie na adres: nakreceni.in@gmail.com







Sprawdź również:


  • Marta

    Piszecie fantastycznie, a zdjęcia są boskie… Ale ten wpis czytałam z wypiekami na twarzy… Odjazd! Jestem Waszą dozgonną fanką!!!
    Pozdrawiam ciepło z nudnego Mazowsza ;) Marta

    • Dziękujemy! A z tym Mazowszem to może trochę przegięliśmy, ma swoje miejsca i dobre chwile :)

  • obserwatore.eu

    Dobrze, że hotel pod tysiącem gwiazd nie miał innych gości ciekawych nocnych intruzów:)

  • Nudy nie ma ;)

  • ja przeczytałem dopiero po 22.00 i mam nadzieję, że mi się ten horror nie przyśni.

  • No nie!!!Człowiek wypadł na chwilę z kraju wyłowić z Mekongu rybke na wigilię, lampiony w Hoi An obejrzeć,rambutanów sie najeść a u nakręconych tyle się dzieje!!Już miałam sie obrazić za brak nominacji(a 10 tras trekingowych wokół Mont Blanc nie wystarczy??,a 248 km pieszo z Porto do Santiago to niby nic?),ale po dzisiejszym wpisie obrażenie zamieniłam na wielką radość,że wszystko dobrze się skończyło!A Himalajom i tak nie odpuszczę,bez nominacji-zachęcona przepięknymi zdjęciami,i Waszymi i wcześniejszymi taty ..Caluję mocno!p.s.komentarz Krzysztofa:następna nakręcona,wynoszę się do Leleszek!

  • ma

    Mnie tak dech zaparło,że od razu jet lag mi przeszedł…Dzięki!!!!

  • Histora straszna. Jedyny komentarz jaki mi przychodzi jest niecenzuralny ale Raf wie co mam na mysli „ja j****!” Dobrze,ze sie pomyslny final!

    • brakuje mi tego przedkaruzelowego JA J***** :)

  • Wow, opowieść godna uwagi! Po powrocie możecie zacząć pisać książkę i ja chcę pierwszy egzemplarz! Trzymam za was kciuki i życzę powodzenia!!!

    • Anonim

      Dla mnie ta relacja faktycznie godna jest książkowego wydania, albo co najmniej zasługuje na felieton w NG!

  • ktoś prosił o emocje..

  • Mrożąca krew w żyłach relacja, brrr!

  • JAM

    Ktoś prosił o emocje.., proszę bardzo, czyta się Was Kochani z zapartym tchemi! i tylko wiedza że wszystko skończyło sie dobrze pozwala mi zachować odpowiedni dystans. Jesteście WIELCY!

  • nieźle…. trzymajcie się tam!!! Czapuś ty krejzolu nie spodziewałem się, że aż takim wariatem jesteś :D



Czytaj więcej
Chwile zwątpienia i pierwszy duży sukces: Gokyo! Idziemy po pewne zwycięstwo w starciu z górą. Kolorowe buddyjskie flagi z życzeniami witają nas na szczycie Gokyo Ri po niespełna trzech godzinach. Czujemy się fantastycznie. 5360 metrów ziemi pod nami i oczywiście cudowne widoki....