Tadżykistan był pierwszym krajem na naszej trasie, w którym spotkaliśmy się z próbą łapówkarstwa i wspierającym je mocno nieprecyzyjnym prawem. Przed wyjazdem warto skontaktować się z ambasadą by poznać obowiązujące aktualnie przepisy, choć w naszym przypadku nie mogliśmy na zbyt wiele liczyć. Polska placówka odpowiedzialna za Tadżykistan nie należy do najlepiej poinformowanych, do czego wracamy w tekście. Poniżej kilka historii naszych i innych rowerzystów doświadczonych chorą biurokracją tego kraju.
Opłata wjazdowa i immigration card
Wjeżdżając do Tadżykistanu od strony Sary Tasz w Kirgistanie większość osób zmuszanych jest do opłacenia tzw. opłaty ze dezynfekcję. Nie jesteśmy pewni zasadności w przypadku pojazdów, ale od rowerów jest ona pobiera bezprawnie. Skąd wiemy, że bezprawnie? Bowiem większość rowerzystów płaci inną kwotę i przy tym nie dostaje oczywiście rachunku, a to dla nas wystarczający dowód.
Najwięcej szczęścia miała para z Holandii od której nikt nawet nie próbował wyłudzić pieniędzy. Na drugim miejscu jesteśmy my, bo skutecznie odmówiliśmy zapłaty. Kosztowało nas to 20 minut dyskusji i wymyślania skąd wiemy, że próbują nas oszukać (powoływaliśmy się kolejno na ambasady, z którymi oczywiście się nie kontaktowaliśmy) i ostatecznie cwaniaczek-łapówkarz odpuścił. Pozostali spotkani rowerzyści płacili 40-60 somoni za osobę, czyli 25-40 zł.
Zdajemy sobie sprawę, że celnik jak się uprze to może ci próbować utrudniać odprawę, zacząć wyjmować wszystko z sakw i zadawać głupie pytania, ale my mieliśmy czas, więc podjęliśmy to ryzyko. Na szczęście żadne gierki tym razem nie miały miejsca i po prostu zostaliśmy puszczeni. Zaliczyliśmy dezynfekcję, czyli spsikanie jakimś płynem butów i opon, dostaliśmy kwit sanitarny, o który oczywiście nikt nigdy nas już nie poprosił i odjechaliśmy z nadzieją, że celnik w zemście nie zastosował względem nas jakieś sztuczki.
Najgorsze było to, że pamiętaliśmy że na granicy powinniśmy dostać jakiś papierek, o którym celnicy często „zapominają”. Spytaliśmy ze trzy razy czy to na pewno wszystko, więc założyliśmy, że pewnie chodziło o tę dezynfekcję. Byliśmy w błędzie bo chodziło o immigration card. Przekraczając granicę w innych miejscach standardowo się ją dostaje, pomimo że nikt nie wie do czego miałaby tak naprawdę służyć. Na przejściu za Sary Tasz celnicy najwyraźniej liczą, że może będziesz wracać tym samym przejściem i będzie kolejny powód do przyjęcia łapówki. Jeśli wierzyć relacjom ludzi opisujących swoje przygody w Internecie jest to ich stały numer. Pocieszał nas fakt, że żaden z napotkanych rowerzystów również papierka nie otrzymał (nawet ci co zapłacili za kwit sanitarny). Na przejściu granicznym z Uzbekistanem przy wyjeździe celnik spytał nas o immigration card, ale bez komentarza przyjął, że nie otrzymaliśmy go na granicy z Kirgistanem. Dla świętego spokoju jednak polecamy stanowczo domagać się go przy wjeździe, bo w Tadżykistanie nigdy nic nie wiadomo.
Obowiązek meldunkowy w Tadżykistanie
Na stronie polskiej ambasady widnieje informacja, że przy pobycie turystycznym w Tadżykistanie do 30 dni nie ma obowiązku meldunkowego. A co w przypadku wizy turystycznej na 45 dni i pobycie wynoszącym ponad 30 dni? Tego nie napisali, ale można się domyśleć, że trzeba się gdzieś zameldować. Tyle że brak jakichkolwiek wskazówek jak to zrobić. Uspokojeni relacjami na blogach, że to zwykła formalność, kilka złotych i papierek w rękę, zostawiliśmy rejestrację do załatwienia na spokojnie w Duszanbe.
Przyszedł właściwy dzień, zaczęliśmy już dokładniej googlować temat i powoli zaczynało nam się podnosić ciśnienie. Po pierwsze załatwienie meldunku jest bardzo trudne, a w stolicy praktycznie niemożliwe, a po drugie kosztuje 140 somoni, czyli 85 zł. Sporo, jak na pobyt przedłużony o kilka dni.
Od razu wskoczyliśmy na rower i pojechaliśmy do punktu OVIR, dokonującego meldunku, by o wszystko dopytać u źródła i wszystko co przeczytaliśmy w sumie się potwierdziło. By się zameldować musisz mieć tadżycki paszport (!) i zapłacić 140 somoni. Ewentualnie możesz przyjść z lokalnym obywatelem, który zamelduje cię u siebie i… zapłacić 140 somoni. Urzędnicy nie odbiegali zanadto od stereotypowego radzieckiego służbisty, ale rzucili coś na odchodne, że powinien nas zameldować hotel. A Green Hostel może? Tak, może.
Pojechaliśmy, więc do Green Hostelu, czyli najbardziej popularnego miejsca noclegowego wśród backpackersów i rowerzystów w Duszanbe dopytać o szczegóły. Właściciel sprawiał wrażenie zaskoczonego przekazaną przez urząd informacją, ale powiedział, że może nam wystawić potwierdzenie pobytu (o ile spędzimy u niego z 2-3 noce), jednak mocno podkreślał, że nie jest to żaden oficjalny meldunek, ale na granicę lądową może starczyć. Byłaby to jakaś opcja, gdyby nie to, że właśnie tamtego dnia mieliśmy przenosić się do Vero, która zdążyła wrócić z Pamiru i nie uśmiechało się nam płacić bezsensownie za nocleg. Bo niech hostel w nazwie was nie zmyli, łóżko w dormie kosztuje 15$ za osobę, a wciąż jest to najbardziej budżetowa opcja w mieście. Podumaliśmy chwilę i uznaliśmy, że jakby co łapówka nie powinna wynieść nas więcej niż 30$.
Umiesz liczyć? Nie licz na ambasadę.
W międzyczasie napisaliśmy do polskiej ambasady odpowiedzialnej za Tadżykistan (z siedzibą w Taszkiencie) z prośbą o pomoc w wyjaśnieniu czy meldunku potrzebujemy i jak właściwie go dokonać, a później przenieśliśmy się do Vero. Tam wszyscy rowerzyści znajdowali się w podobnej sytuacji, część próbowała dociekać prawdy kontaktując się z przedstawicielstwami swoich krajów. Vero zaś uspokajała „to jest martwy przepis, nikt nie miał z tym nigdy problemów, a uwierzcie mi, ja bym wiedziała pierwsza”. Włoszka od razu otrzymała odpowiedź od swojej ambasady w postaci przekierowania do niemieckiego konsula, a on mailowo potwierdził, że przy wizie turystycznej obowiązek meldunkowy nie obowiązuje niezależnie od długości pobytu. Był zaskoczony za to istnieniem wizy na 45 dni, więc niezły mają burdel w tym archeo. W międzyczasie dostaliśmy maila od Holendrów (tych szczęściarzy) przekraczających tę samą granicę kilka dni przed nami, że nikt o nic ich nie prosił, ale już para Nowozelandczyków została poproszona o papier. Pokazała ten nieoficjalny z hostelu i zadziałało.
Tymczasem, u nas minęło już kilka dni, a odpowiedź z polskiej ambasady nie przychodziła. Wysłaliśmy więc maila ponownie, tym razem na inny adres znaleziony w sieci. Otrzymaliśmy odpowiedź, że po pierwsze pierwszy z maili jest nieaktualny (do dziś wisi na stronie, brak też zwrotki o nieprawidłowym adresie), a po drugie konsul tego dnia rano wyjechał, więc nie bardzo ma nam kto pomóc. Na oko pani urzędniczki powinniśmy otrzymać oficjalną pieczęć wbitą przez OVIR w Duszanbe. Nic to, że opisaliśmy dokładnie sytuację, że właśnie w tym miejscu odmówiono nam meldunku. Po ponownej interwencji otrzymaliśmy kontakt do osoby w Tadżykistanie, która jednak była podobnie zorientowana:
– Musicie iść do OVIR z osobą u której mieszkacie.
– Ale to jest Francuzka.
– A, to nie. A właściwie jaką macie wizę?
– No turystyczną, cały czas to podkreślamy.
– To prawie na pewno nie potrzebujecie meldunku.
– To prawie czy na pewno? Właśnie w tej sprawie pisaliśmy do ambasady, żeby dostać oficjalne potwierdzenie.
– No dobra, to ja to sprawdzę i oddzwonię.
Nikt nigdy nie oddzwonił, ale to prawie na pewno w połączeniu z kopią maila Włoszki od niemieckiego konsula musiało nam wystarczyć jako oręż.
Nie bez obaw zjawiliśmy się na przejściu tadżycko-uzbeckim trzydziestego trzeciego dnia wizy. Na szczęście poza głupimi pytaniami Tadżyków ile mamy dolarów, które zbywaliśmy jeszcze głupszymi uśmiechami i przytakiwaniem, że tak, tak, mamy jakieś dolary, obyło się bez żadnych nieprzyjemności. Nikt nas ani o pieczęć meldunkową, ani o dokument sanitarny nie zapytał. Uniknęliśmy problemów, ale wcześniej sporo pary poszło w wyjaśnianie dość- zdawałoby się- prostej kwestii.
Po trzech tygodniach spotkaliśmy w Samarkandzie naszego kumpla Viviego. Prawdopodobnie podróżując samotnie jesteś dla celników łatwiejszym celem bo akurat jego spytali o meldunek. Atmosfera podobno była bardzo poważna i początkowo nieprzyjemna. Chłopak podróżuje po świecie od czterech lat, więc ma doświadczenie z służbami, a uwierzył, że czegoś nie dopilnował i był gotów zapłacić. Jednak gdy na pytanie ile? padła odpowiedź a ile możesz dać? od razu zapaliła mu się lampka – to przekręt. Podjął długą dyskusję, celnicy nawet łączyli się z ludźmi, którzy mówili co nieco po angielsku i nakłaniali Francuza, by zapłacił ile mu każą. Vivi wreszcie przekonał rozmówców, że ma jakieś grosze i celnicy widząc, że wiele nie ugrają poklepali go po plecach, przyznali że wygląda na miłego gościa i tym razem mu odpuszczą. Jest to najwyraźniej skuteczna taktyka, bo my również na przejściu w Pamirze broniliśmy się nie przygotowaniem na płatności i kompletnym brakiem gotówki poza zostawionymi na wierzchu dwoma dolarami.
Jak pokazuje ta historia, nie udało się do końca wyjaśnić wątpliwości związanych z obowiązkiem meldunkowym. Z naszych prób wynika, że prawo rzeczywiście istnieje, ale w praktyce nie da się tego meldunku załatwić, przynajmniej w Duszanbe. Jeszcze w Kirgistanie spotkaliśmy Szwajcarkę, która rejestrowała pobyt w Murghabie i nic nie wspominała o żadnych kłopotach, poza tym, że była samym obowiązkiem zaskoczona i nie miała potrzebnej fotografii. Trzeba też przyznać, że opłata za taki meldunek jest absurdalnie wysoka i kompletnie przeczy idei posiadania 45-dniowej wizy w cenie wjazdówki 30-dniowej. Przepisy są zdecydowanie niejasne, a to rodzi pole do łapówek i nigdy nie wiadomo na jak dużego cwaniaka się trafi. Prawdopodobnie gdybyśmy wiedzieli o tym wcześniej to zrobiliśmy wszystko, by wyrobić się w 30 dniach i uniknąć przeprowadzania całego dochodzenia. Przejazd przez Pamir jest jednak warty spotkania oko w oko z tadżycką absurdokracją.
Żegnaj Tadżykistanie i być może do zobaczenia w lepszych dla ciebie czasach.