Dotarcie do Khorogu oznaczało dla nas koniec rowerowej podróży przez Pamir. Granica Górnego Badachszanu (GBDO) przebiega wprawdzie jeszcze ponad 200 kilometrów dalej, w mieście Qalai Qum i długo biliśmy się z myślami, czy nie pedałować dalej wzdłuż afgańskiej granicy, ale gonił nas czas. W Duszanbe mieliśmy wyrabiać aż trzy kolejne wizy i woleliśmy uniknąć nerwowego spoglądania w kalendarz. Udaliśmy się do informacji turystycznej, żeby zorganizować transport. Niby można po prostu z rana zjawić się na parkingu, skąd odjeżdżają jeepy do stolicy, ale liczyliśmy na wypełnienie samochodu innymi turystami i dogranie wszystkiego dzień wcześniej, żeby nie toczyć później dyskusji o rowery. Prawie się udało, ale ostatecznie ktoś się wykruszył i została nas czwórka, za mało by wykupić wszystkie miejsca. Dziewczyna z informacji dograła kierowcę, który miał nas zgarnąć rano i poszukać na postoju pozostałych pasażerów. Zapewniła, że ma przyjechać land cruiserem i mamy nie wsiadać jeśli przyjedzie czymś innym.
Oczywiście, przyjechał czymś innym. A my, rzecz jasna, wsiedliśmy. Byli z nami Holender i Anglik, a załogę dopełniła tadżycka rodzina z rezolutną i mówiącą bardzo dobrze po angielsku trzynastolatką. W vanie było nam wygodniej niż w jeepie, ale niestety pojazd radził sobie z podjazdami w mniej więcej podobnym tempie jak my na rowerach, więc zamiast jechać około 14 godzin, droga do Duszanbe zajęła nam 20. Do tego trafił nam się kierowca dobry samarytanin, który zatrzymał się przy koledze, gdy poszła mu guma. Podarował mu swój, a że my na tym samym wózku to w zasadzie nasz, zapas. Mieliśmy co do tego złe przeczucia, ale my przecież zawsze mamy złe przeczucia. Prawo Murphiego działa także w Tadżykistanie, bo KILOMETR DALEJ wybuchła opona w naszym vanie. Zapachniało Kirgistanem. W Pamirze wszyscy sobie pomagają więc nie musieliśmy dokonywać abordażu na kolejny samochód, oponę oddali dobrowolnie. Do stolicy już bez awarii dotarliśmy dobrze po północy, przespaliśmy się na korytarzu przepełnionego gośćmi hostelu i następnego dnia odebraliśmy klucze do mieszkania wynajętego poprzez airbnb.
Korupcja w Tadżykistanie
Tadżykistan jest jednym z tych przepełnionych korupcją krajów, w których turysta może czując się względnie bezpiecznie z boku obserwować wszystkie absurdy z jakimi zmagają się mieszkańcy, a zwłaszcza kierowcy. Na wjeździe do Duszanbe milicja zatrzymuje wszystkie długodystansowe taksówki kilkukrotnie kasując po 3 somoni (2 złote) od każdego pojazdu. Na koniec dnia uzbiera się z tego niezła sumka. W samej stolicy główna ulica Rudaki usłana jest radiowozami jak gołębimi gównami blokowe parapety. Stróże porządku ściągają z ulicy samochody jeden za drugim; sprawdzają dokumenty i również inkasują drobne kwoty. To nieformalny podatek nakładany na przewozy, bo w Duszanbe większość aut robi za współdzielone taksówki jeżdżące po stałych trasach. Dla mieszkańców to wygodny sposób transportu, a dla rowerzystów powód do utrzymywania wzmożonej czujności, bo co chwila ktoś zajeżdża im drogę by wysadzić lub pobrać pasażerów. Przy głównym pomniku w mieście milicjant chętnie opowie kilka zdań o swoim mieście by za chwilę poprosić jak żulik z Pragi o złotóweczkę na piwo. Tadżycy przyjmują to wszystko bardzo spokojnie, podobnie jak strzelaninę na lotnisku rzekomo pomiędzy siłami opozycji, a milicją, po której rozpoczęło się polowanie na niewygodnych władzy ludzi uciekających przed aresztowaniami w góry. Po tym wydarzeniu centrum Duszanbe tak zapełniło się służbami, że zasadne stało się pytanie czy wprowadzono już w kraju stan wojenny, a może szykuje się rewolucja? Nic z tych rzeczy, mieszkańcy jeszcze nie zapomnieli ostatniej rebelii w kraju i jedyne o czym marzą to święty spokój. To dla niego akceptują codzienne łapówki, wszędobylską milicję i likwidowanie przez władzę przeciwników politycznych. O nadchodzącą rewolucję podejrzewają za to Kirgistan. Sami Kirgizi też nam wspominali o rosnącym niezadowoleniu społecznym. Zobaczymy, może starczy im cierpliwości do kolejnych wyborów i nie wywiozą na taczkach z kraju kolejnego prezydenta (Kirgizi mają już w tym wprawę). Wygląda na to, że w Tadżykistanie takie rozwiązanie nie wchodzi w grę.
Patronka rowerzystów z Duszanbe
Wynieśliśmy się z wygodnego mieszkania i przenieśliśmy do domu Vero, francuskiej dyplomatki unijnej, bez przesady nazywanej patronką rowerzystów. Gości u siebie w zasadzie wszystkich cyklistów (i masonów) chętnych na bezpłatny nocleg w namiocie rozbitym na terenie wynajmowanej dla niej posiadłości w centrum Duszanbe. Atmosfera tego miejsca sprawiła, że wcale nie mieliśmy ochoty się stamtąd ruszać. Codzienne inspirujące spotkania z kilkunastoma osobami przemierzającymi świat na dwóch kołach, bywa że od wielu lat w drodze, wspólne posiłki i wymiana doświadczeń, to z pewnością nasz najlepszy pit stop podczas całej podróży! O samej Vero można nawijać godzinami, kobieta pracowała w krajach trzeciego świata od Afryki przez Azję, do Europy zdołała przemycić na lotnisku pod pachą piękną papugę, załatwić dla niej legalne papiery i już od kilkunastu lat przenosić się z nią z kraju do kraju. Z malutkim synem przemierzyła na rowerze Amerykę Południową, a następnie już na tandemie z pomocą wyrośniętego ponad wiek chłopca przejechała Pamir. Kolejne kilometry nakręcą wspólnie na Tasmanii.
Użyczanie domu rowerzystom ubarwia codzienność Vero. Ambasada Francji tak oswoiła się z myślą, że najlepszym źródłem informacji o podróżnikach przemierzających Tadżykistach jest właśnie dyplomatka, że regularnie zwracają się do niej o pomoc. Bo ktoś wyruszył w góry Pamiru i nie daje znaku życia od dwóch tygodni, bo ktoś umówił się na rozmowę, a od trzech dni milczy, bo zatroskani rodzice chcą wiedzieć, czy dziecko naprawdę ma się dobrze. Francuzi wysyłają pytania do swojej ambasady w Duszanbe, a ta w ciemno odzywa się do Vero. I prawie zawsze trafia. Marion potem cały wieczór przeżywała, że zupełnie zapomniała o tej umówionej rozmowie na skypie. Reakcja nie zawsze jest taka sama, swego czasu ponoć jedna z rowerzystek zabroniła informowania rodziców o tym gdzie jest i jak się czuje, bo jest dorosła i ma dość tego zaglądania do jej życia. Podobno tydzień później została okradziona i musiała błagać rodziców o wsparcie finansowe, żeby kontynuować podróż. Ściemniamy, nie wiemy jak potoczyła się jej historia.
Wiemy za to, że para podróżująca z osłem i mułem przez świat (nie, to nie żadne ksywki, tylko prawdziwe zwierzęta) musiała zawrócić w kierunku Europy, bo ambasada francuska zabroniła wydawania im dalszych wiz z uwagi na sfałszowanie dokumentów, jakoby wystawionych właśnie przez francuski urząd wspierający starania dwójki z osłem o otrzymanie wjazdówki do Pakistanu. Zamknęli im tym samym alternatywną dla Chin drogę. Przez Chiny nie mogli zaś jechać, bo tam nic co ma cztery nogi i chodzi nie przetrwa pory lunchu. Parka mieszkała u Vero aż kilka miesięcy, bo w międzyczasie spłonął któryś z konsulatów, gdzie akurat znajdowały się paszporty , więc zanim wypłynęła sprawa z oszustwem i zanim zostali zawróceni z granicy mieszkali całą zimę w Duszanbe grając na nosie władzom Tadżykistanu. Ciosu w plecy z własnej ambasady się nie spodziewali, a powinni. Francuzi bowiem mają zwyczaj upominania krajów uważanych za niebezpieczne, by pod żadnym pozorem nie wydawały wiz ich obywatelom, żeby później nie musieć ich ratować. Pakistan jest wśród krajów DON’T GO.
Któregoś dnia Vero została zerwana w środku nocy głośnym waleniem do drzwi wejściowych jej posesji. Pomyślała, że chyba trafił jej się niesforny gość, bo wcześniej umówiła się z jednym rowerzystą, że nie ma problemu z jego późnym przyjazdem. Ochrona wpuści go i chłopak rozłoży się na kanapie na tarasie, żeby nie robić w nocy zamieszania. W drzwiach rzeczywiście stał rowerzysta ze spuszczoną głową mamrocząc I’m so sorry… Otaczali go wzburzeni sąsiedzi. Rzeczywiście, dotarł do Duszanbe późno, wszedł na teren, zdziwił się lekko brakiem ochroniarzy i faktem, że kanapa nie stoi na tarasie, ale drzwi do domu były otwarte, więc położył się w środku. I może nawet wyspałby się gdyby właściciel nie wstał w nocy do łazienki i nie zastał zapowiedzianego, ale pod innym adresem, gościa. Na szczęście, w powstałym zamieszaniu ucierpiał jedynie sen wszystkich zainteresowanych. Konflikt udało się załagodzić. Mimo tego, że de facto pobyt u Vero sponsoruje Unia (czyli my wszyscy dorzucający się do tego worka bez dna), to trzeba mieć fantazję, by godzić się na wszystkie związane z gośćmi atrakcje.
U Vero spotkaliśmy się z ludźmi, z którymi nasze drogi rozeszły się jeszcze w Kirgistanie, by później ponownie spotkac się z nimi w Uzbekistanie i wspólnie wjechać do Turkmenistanu. Nawiązane w drodze krótkotrwałe przyjaźnie to jedna z największych atrakcji rowerowej podróży. Naszymi faworytami zostało małżeństwo Brytyjczyków po pięćdziesiątce, którzy na pytanie o to ile zamierzają podróżować odpowiedzieli: mamy nadzieję, że do końca życia! Już za sam comiesięczny wpływ z wynajmowanego domu w Anglii mogą podróżować bez obaw o środki. Dajemy im nakręconego lajka!
O wizowej loterii już pisaliśmy i pomimo tego, że najpierw obsunął się odbiór pozwolenia na wjazd do Iranu, a potem przyszło nam czekać osiem dni na wlepkę w paszporcie od Turkmenów, to po ponad dwóch tygodniach w Duszanbe szczęśliwie mieliśmy w rękach wszystko co potrzebne do dalszej drogi. Szczęśliwie, bo o ile Uzbekistan wiz osobom z wydanym przez agencję letter of invitation z reguły nie odmawia, o tyle Irańczycy potrafią się ociągać, a Turkmeni odprawiać turystów z kwitkiem i to po wielu dniach oczekiwania na decyzję. A przecież mówimy o pięciodniowej tranzytówce, bo dłuższe pozwolenia wymagają wykupienia zorganizowanych wycieczek. Ten sam wymóg dotyczy Brytyjczyków chcących dostać się do Iranu, więc zazwyczaj odbijają oni w kierunku Morza Kaspijskiego, by nim przedostać się do Azerbejdżanu i dalej do Europy.
Wizy, permity i rejestracje to główny temat rozmów pomiędzy rowerzystami przebywającymi w Duszanbe. Nas najbardziej niepokoił obowiązek meldunkowy jaki spoczywa na turystach z 45-dniową wizą przy pobycie przekraczającym 30 dni. O tym czego się dowiedzieliśmy i jak rozwiązaliśmy ten problem powstanie oddzielny wpis dla wszystkich spragnionych zmierzenia się z postsowiecką absurdokracją.