W Iranie byliśmy dopiero tydzień, a z gościnnością miejscowych już zdążyliśmy zapoznać się wielokrotnie, dlatego nie zdziwiło nas, gdy na stacji autobusowej w Kaszan młoda dziewczyna sama zaproponowała, że wytłumaczy kasjerkom dokąd chcemy jechać i o jakie bilety prosimy. Podeszła zgrabnym, bardzo dziewczęcym krokiem i choć czerń jej hidżabu nie wyróżniała się na tle reszty poczekalni to błysk w oku i wesoły uśmiech stawiały ją ponad resztę dworcowej publiki obserwującej nas w milczeniu i wśród dobrze odgrywanej obojętności.
– Malika jestem – przedstawiła się i wyciągnęła rękę na przywitanie po tym jak już zdobyła dla nas bilety. Zdarzało się nam dotychczas w Iranie, że kobieta wyciągała rękę na przywitanie, ale zawsze tylko do Ani. Tym razem oboje uścisnęliśmy dłoń młodej Iranki, a nasze myśli musiały niepokoić się zbyt głośno, bo dziewczyna uprzedziła nasze wątpliwości: „wiem że niektórzy patrzą się krzywo gdy się z wami witam, ale to nic nie szkodzi, przynajmniej dopóki moi rodzice są z tym ok„. Za chwilę asysty Maliki potrzebował Fin, gdy okazało się, że z Kaszan nie ma bezpośredniego połączenia do Jazd, a także Hiszpanie próbujący uniknąć płacenia za opcję VIP.
Podróżowanie po Iranie autobusami jest proste, zwłaszcza dopóki przedkładamy wygodę nad cenę i decydujemy się na vipowskie pojazdy, czyli takie z trzema siedzeniami w rzędzie, rozkładanymi niemal do pozycji leżącej. Miejsca na nogi pozostawiono tyle, że fotele pomieściłyby wygodnie nawet jamajskich sprinterów. We wszystkich autobusach na długich dystansach podróżni otrzymują przekąskę, ale w vipowskich oczywiście taką, po której puchnie się odpowiednio dostojniej. W Iranie dopłata za komfort wyczytywana jest z białej twarzy i dorozumiana, gdy zamawiający nie posługuje się farsi. Po niewielką kwotowo, ale wciąż oszczędność, należy się doprosić, w czym bardzo pomocni okazują się władający angielskim młodzi ludzie, tacy jak Malika. Dodatkowo, przypilnują żebyście wybrali bezpośrednie połączenie. Jadąc z Teheranu do Kaszan można albo wybrać autobus docierający na stację, albo taki zawadzający ledwie o miasteczko po drodze gdzieś dalej. Zostaniecie wtedy wysadzeni przy autostradzie dziesięć kilometrów od celu, a waszym jedynym ratunkiem będzie taksówkarz i jego żarzący się jak pierwsza gwiazdka na niebie w wigilijną noc błysk w oku, bo zaraz odbędzie kurs za potrójną stawkę. Tak jak wszędzie na świecie taksówkarze są otwarci na intratne kursy (hehe, spróbujcie ująć to bardziej dyplomatycznie), tak w Iranie magiczne umiejętności zamieniania kilku kilometrów w złoto muszą zostawić dopóki drzwi nie zatrzaśnie białas. Rzecz w tym, że każda taksówka w Iranie działa na zasadzie shared taxi i jeździ po ustalonej trasie, o czym wie każdy miejscowy. Gdy zjawia się turysta, łatwo zapominają o obowiązujących zasadach i można do upadłego tłumaczyć im ideę współdzielonej taksówki, no ale nie, nie, o czymś takim to nie słyszeli.
Na szczęście ludzi pomocnych i otwartych na obcokrajowców jak Malika jest w Iranie sporo. W Teheranie wysiadając właśnie z shared taxi współpasażerka zaoferowała, że oprowadzi nas po pobliskim bazarze, potem jeszcze pomogła zwiedzić meczet, zawiozła nas do międzynarodowej księgarni i do parku kupując po drodze świeżo wyciskane soki, żebyśmy spróbowali tego co w Iranie najlepsze. Kiedy mówiliśmy im, że najlepsi to tam są ludzie, uśmiechali się jedynie nieśmiało i albo wyrażali nadzieję, że Iran zacznie odwiedzać więcej turystów, albo zachęcali byśmy dali się jeszcze zaprosić na lody. Samego siebie przeszedł Mesoud, drugi z chłopaków, który pomagał nam po wypadku w Teheranie. Wziął nas na miasto i chciał kupić wszystko co wzbudziło w nas zainteresowanie, zabrać wszędzie, opłacić każdą wejściówkę. Na szczęście, było już późno więc jego szalony plan wydania w jeden wieczór wszystkiego co w życiu zarobił nie powiódł się, ale płytę z ulubioną irańską muzyką zdążył nam podarować.
Transport rowerów autobusem w Iranie
Na dworcach autobusowych nawiązywanie znajomości bywało szczególnie intratną inwestycją, zwłaszcza gdy przewoziliśmy rowery. Już w Meszhedzie kierowca ocenił nas na 60 zł za dwa rowery, czyli mniej więcej drugie tyle co zapłaciliśmy za bilety (daleki kurs do Teheranu). Cyrk negocjacyjny niezależnie od kraju i tematu zawsze wygląda podobnie, my łapiący się za głowę, pokazujący pusty portfel i zapewniający, że nigdy wcześniej za taką usługę nie płaciliśmy (lub nie płaciliśmy aż tyle), a oni powtarzający, że to standardowa opłata i taniej się nie da. Iran od naszych dotychczasowych doświadczeń różnił się jednak znacznie, bo tylko tam zawsze znajdował się ktoś, kto wstawiał się za nami i próbował przekonać kierowcę do zrezygnowania z opłaty. W Meszhedzie zamieszanie zakończyło się nadzwyczajnym sukcesem, bo kierowca przyciśnięty przez pośredniczących w negocjacjach lokalsów postanowił odpuścić nam całość opłaty.
– Ale ja chętnie wniosę jakąś opłatę! – wołałem unosząc się honorem
– Nic od was nie wezmę! Prezent od narodu irańskiego! – bardziej szczerze niż ja unosił się honorem kierowca.
W Teheranie przed jazdą do Tabrizu pomagał nam Reza. Stosował najlepszą taktykę jaką można przyjąć, gdy przewoźników na danej trasie jest więcej. Chodził od kierowcy do kierowcy szukając takiego, który zrezygnuje z dodatku do pensji. Już na pokładzie „przejął” nas inny niebywale pomocny gość, nieco starszy lekarz, który bardzo zachęcał nas byśmy wówczas, albo chociaż przy następnej okazji spędzili u niego kilka dni:
– Będzie wam u mnie super, my jesteśmy zamożną rodziną i mamy alkohol, wszystko wam zapewnimy.
Tym razem odmówiliśmy, choć odcięte przez wiele tygodni od wódopoju ostatnie z armii białych myszek zdychały na naszych oczach.
Zaproszeń noclegowych w Iranie mieliśmy więcej. Pomijając kilkadziesiąt pozytywnych odpowiedzi na publiczną prośbę o zajęcie się nami w Teheranie, zamieszczoną przez couchsurfing, to najkonkretniej brzmiała dziewczyna w Isfahan, która zaczepiła nas w parku i melodyjnym angielskim zachwalała uroki swojego domostwa wyrażając na zaś radość z naszych ewentualnych odwiedzin. Spotkaliśmy ludzi, którzy potrafili jeździć przez Iran i ani razu nie płacić za nocleg nie śpiąc wcale w namiocie. Irańczycy zapewniają serwis all inclusive: posłanie, wyżywienie, atencję i rozmowy do późnej nocy. Bywa że ta atencja przytłacza i konsumuje po kawałku naszą osobowość, ale też niezbyt często, bo jak zaobserwowaliśmy, ludzie w Iranie są niezwykle taktowni i z reguły empatyczni. Dla nas wielokrotnie wyznaczali nowe standardy pojęcia „gościnność” i „uczynność”.
Weźmy tego chłopaka, który specjalnie zamienił swój bilet na późniejszy autobus by razem z nami odbyć drogę z Tabrizu do Jolfy, gdy tak dobrze rozmawiało nam się w dworcowej poczekali. Zaproponował, że nie wysiądzie w swojej miejscowości, ale dotrze z nami do Jolfy i podczas gdy my będzie składać nasze rowery on zorientuje się gdzie możemy przenocować za najlepszą cenę, tak by uniknąć płacenia „podatku od zagranicznego turysty”. Na naszą troskę o to jak trafi z powrotem do swojego miasta odpowiadał ze śmiechem:
– no co wy?! to żaden problem, wezmę taksówkę!
A my dzięki jego trosce ostatnią noc w Iranie spędziliśmy w przyjemnym pensjonacie za około połowę ceny jaką płaciliśmy zazwyczaj za podobny standard (50 zamiast 100 zł).
Nawet gdybyśmy dawali się za każdym razem nabrać na próby naciągnięcia nas przez sklepikarzy, knajpiarzy i taksówkarzy, i choćby tych prób było jeszcze więcej, a było i tak sporo, choćby tę zuchwałość ograniczały resztki zdrowego rozsądku, co może utrudniłoby nam wychwycenie oszustwa i zostawilibyśmy trochę pieniędzy u krętaczy, to i tak rachunek zysków i strat wychodziłby definitywnie na plus właśnie dzięki wielokrotnemu wsparciu zwłaszcza ze strony młodych Irańczyków. Ale o oszustach też warto wspomnieć i o tym opowiemy wam w kolejnym wpisie z Persji.