Ania w swoim stylu dokonała dobrego rozpoznania i na spotkanie z wulkanami Ijen i Bromo ruszaliśmy w samochodzie mówiącego po angielsku właściciela jednoosobowego przedsiębiorstwa, które zajmowało się organizacją wycieczek po wschodnich krańcach wyspy Jawa. Facet wzbudza zaufanie, a wręcz sympatię. Jest taki nasz, sporo żartuje z innych Indonezyjczyków i zaskakująco często nas przed nimi przestrzega. Stawia na zadowolenie klienta i wobec niego lojalność ceni wyżej niż wobec rodaków. Za każdym razem przypomina, że przewodnik jest już opłacony, więc żebyśmy nie dali się naciągnąć, jeśli będzie próbował wyłudzić kasę. Nie zachęca do dawania napiwków. Sam na każdym skrzyżowaniu rozdaje drobne monety wyciągającym ręce dzieciakom:
– Dzisiejsza młodzież, nie chce im się pracować – śmieje się szczerze. Rozmawia przez iPhone’a, muzyki słucha z iPoda i przy żartobliwej wymianie zdań, że na bogato się bawi, podkreśla, że oba sprzęty otrzymał od brata harującego jako kierowca w Arabii Saudyjskiej. Ta część świata ewidentnie na saksy jeździ do szejków.
Zejście do krateru Ijen – świt w oparach siarki
Wycieczka naznaczona jest absolutnie unikalnymi widokami poprzedzonymi zrywaniem się w środku nocy. Na punkt widokowy Bromo wwiezie nas jeep, ale na Ijen musimy się wspiąć. Drogę na krawędź krateru odbywamy wśród czołówek i latarek innych turystów. Każdą grupę prowadzi przewodnik i w większości przypadków trudy podejścia kończą się tymi samymi negocjacjami odnośnie sprowadzenia ludzi na dół, do miejsca, skąd wydobywa się siarkę. Za tę atrakcję chcą dodatkowych pieniędzy. My nie mamy tego problemu, ale wewnątrz krateru i tak odbywamy głupią dyskusję, bo nasz guide nie chce czekać na wschód i przekonuje, że wszystko równie dobrze będziemy widzieć z góry. Nauczyliśmy się już, że w takich przypadkach należy być asertywnym i robić swoje. Czekamy na świt. Nie chodzi o widoki wschodzącego słońca, a o możliwość obejrzenia za dnia całego procesu wydobycia surowca i o uwiecznienie z bliska kolorów siarkowych skał i żrącego jeziora położonego w kraterze. To atrakcja unikatowa w skali całego świata. Według przewodnika, oprócz Ijen na takie widoki można liczyć jeszcze jedynie w Kanadzie. Ambaras z porą przybycia na wulkan wiąże się z niebieskim ogniem, widocznym wyłącznie w nocy. Płomienie wydobywają się ze skał przez cały czas lecz światło dnia gasi je dla ludzkich oczu. Stąd, aby w pełni docenić dzieło natury na Ijen koniecznie trzeba zjawić się tam na granicy dnia i nocy.
Rejon jest aktywny sejsmiczne i naszej wędrówce po Ijen towarzyszą pomruki okolicznych wulkanów. Ten dźwięk to skrzyżowanie burzy i basowego głośnika. Budzi grozę dla nieprzyzwyczajonych uszu ludzi z nudnych nizin mazowsza. Być może wmówilibyśmy sobie stan zagrożenia gdyby nie wciąż mijani Indonezyjczycy taszczący na barkach dziesiątki kilogramów siarki. Zachęcają do kupna siarczanych pamiątek, jakie wyrzeźbili z surowca. Za każdą mogą liczyć na równowartość ich kursu z dna krateru do punktu zrzutu. Mówimy o niecałych 30 zł dziennego utargu i nie chodzi jedynie o blisko sto kilogramów przeniesionych w koszach kamieni, pod którymi ugiąłby się nie jeden siłowniany pakier, ale również o wpływ na zdrowie przebywania wśród trujących oparów. My nosimy proste przeciwgazowe maski, a oczy w przypadku przejścia siarkowej chmury chronimy za opaską. Inaczej potok łez i walka o oddech gwarantowane. Oni do tych warunków po prostu przyzwyczajają organizmy, ale okupują to ciężkimi chorobami i najczęściej przedwczesną śmiercią w młodym wieku. Byłoby dla nich lepiej, gdyby pieniądze spływały do ich kieszeni z turystyki, ale najwyraźniej to jeszcze nie dość pewny i rozwinięty tu biznes, więc kasa trafia do nielicznych. A pozostali poświęcenie uznają za warte zarobku jaki otrzymują. Sądzimy, że dla każdego turysty jest to potwornie trudne do zrozumienia i zaakceptowania. Na Ijen dzień w dzień maszerują obok siebie pragnący dostatniego życia i rujnujący zdrowie za mniej niż 10 dolarów dziennie miejscowi i przyjezdni, którzy w większości te same 10 dolarów wydają na śniadanie u siebie w mieście. Ta praca to jednak wciąż przywilej w biednej Indonezji i z pewnością mało kto chciałby z niej zrezygnować. Wulkan Ijen to bardzo trudny teren dla przeżywających moralne rozterki turystów, ale dobrze by mieli oni poczucie, że napiwkiem nie rozwiążą tego problemu. Mogą nim jedynie zasypać odkopane świadomością występujących na świecie nierówności społecznych wyrzuty sumienia.
Mniej skomplikowaną moralnie wizytę odbywa się w rejonie kolejnego wulkanu na Jawie, czyli Bromo. To dość ogólnikowe określenie, taka marketingowa wizytówka, tak naprawdę chodzi o taras widokowy Penanjakan, z którego rozpościera się krajobraz nie do podrobienia. Z gigantycznej kaldery Tengger wyrastają stożki wulkaniczne Bromo i Batok, a w tle widoczny jeszcze jest Semeru- najwyższy wulkan Jawy. Gdzie się nie spojrzy tam góra, która zionęła lub wciąż może zionąć ogniem. Dodatkową rolę gra tu świt, wschodzące słońce, które rzuca światło na to naturalne i nieruchome widowisko. Chętnych na nie jest wielu, ale jak rzadko kiedy nie przeszkadza to w delektowaniu się chwilą. Jechaliśmy tu tnąc krater, a następnie w całkowitej ciemności wspinając się pod górę. Na samym punkcie widokowym oprócz mroków nocy panowała mgła, a chmury gęsto oplatały cały horyzont, który miał stanowić za dnia główną atrakcję. Nie mieliśmy wielkich nadziei, że świt odsłoni pocztówkowy widok. A jednak. Ogląda się to pozostając w oparach nierealności, wydaje się to wręcz zbyt proste, żeby ta scena rodem z filmów si-fi była tak bardzo na wyciągnięcie ręki. Bliskość Ijen i Bromo, cała sceneria wschodu Jawy, to zwycięski los na loterii podany turyście. I tylko od turysty zależy czy po niego sięgnie i wygra, bo za jednym zamachem trafi w dwa miejsca tak niezwykłe, że nie zapomni ich do końca życia.
I chyba tylko zbyt wielkie nagromadzenie atrakcji na wschodzie Jawy sprawia, że mało kto słyszał o wodospadach Madakaripura. Zawiózł nas tam kierowca obiecując, że nawet jeśli widzieliśmy już wiele wspaniałych wodospadów, to tymi się nie zawiedziemy, tylko lepiej żebyśmy przygotowali się na deszczyk. Deszczyk okazał się strumieniami wody zlewającymi nas od stóp do głów i moczącymi nas do suchej nitki. Woda na Madakaripura leje się z każdej strony. To w zasadzie cały kompleks wodospadów, a przejście między nimi daje efekt jak nagłe oberwanie chmury tuż nad głową. Tego jeszcze nie było nam dane oglądać, organizator naszej wycieczki nie mylił się ani trochę. Zamiast dać się zwieść Lonely Planet, które nie opisuje tego miejsca (przewodnik ogólny po Indonezji), po prostu każcie siętam zawieźć.
I kilka zdjęć więcej z Ijen: