Dzień 14: Pangboche – Namche Bazar
Dzisiaj teoretycznie 500 metrów w dół, tylko że musimy przejść na inną górę, co daje bardzo bolesną sumę przewyższeń do pokonania. Niby trochę marudzimy, ale tak naprawdę w takich momentach cieszymy się, że Himalaje tylko częściowo leżą w Chinach. Oni gdyby tylko mogli połączyliby te miejsca kolejką linową i pozbawili nas możliwości spaceru.
Mapa podaje, że pierwszy długi odcinek w dół, zejście do doliny, to około 3 godziny marszu. My już się nauczyliśmy, że takie stromizny najlepiej pokonać biegiem, a nie walczyć o stabilizację każdego kroku i dzięki temu po 40 minutach jesteśmy na dole. Najbardziej męczący okazuje się odcinek po płaskim, ale to tylko ze względu na nastawienie. Źle zapamiętaliśmy odległość i za każdym zakrętem myśleliśmy, że to już na pewno tutaj. Himalaje nauczyły nas, że przygotowanie psychiczne to więcej niż połowa sukcesu.
Do Namche i tak dochodzimy jeszcze przed 14, więc spokojnie możemy trochę się porozglądać i powybrzydzać przy wyborze kwatery. Ani z daleka spodobała się jakaś elegancko murowana chatka, więc próbujemy tam. Wybór dobry, bo po małych negocjacjach otrzymujemy nocleg za darmo, także bezpłatne ładowanie sprzętu i nielimitowany dostęp do internetu za niewielką opłatą. W ramach toastu za niesamowity kawał drogi jaki przeszliśmy w dwa dni z Everest Base Camp do Namche wypijamy w kawiarni Irish Coffee i zagryzamy brownie. Witaj cywilizacjo!
Dzień 15: Namche Bazar
Nastał dzień pełnego relaksu. Ania zaliczyła nawet wizytę u fryzjera, aby umyć głowę i z bólem rozczesać włosy. Pierwszy raz w Himalajach! Kolejne godziny płynęły nam leniwie od kawiarni do kawiarni. Dla równowagi ulokowaliśmy się w hotelu powyżej centrum wioski, więc chociaż tyle mieliśmy ruchu. Na więcej nie mieliśmy ochoty, zmęczenie zaczynało zbierać żniwa, czuliśmy się fizycznie rozbici.
W Himalajach wszędzie smakowało nam jedzenie: ryż z warzywami, smażony makaron, pierogi, zupa czosnkowa, a nawet pizza. Zastanawialiśmy jak są w stanie tak dobrze gotować w tak prostych warunkach zmagając się z ograniczonym dostępem do wody. W Namche w naszej chacie zobaczyliśmy proces od kuchni, ponieważ część stołówki była z nią połączona. Byliśmy pod wrażeniem jak czwórka rodzeństwa (dziewczyna i trzech chłopaków) sprawnie się uwija, lepiąc nawet na świeżo pierogi. Jak poprosiliśmy o wcześniejsze śniadanie to też przyjęli to bez problemu. Ustalili jedynie kto wstaje o świcie. Myślimy, że wiedzą jakimi są szczęściarzami, że prowadzą ośrodek, a nie zasuwają na górę z tobołami turystów.
Dzień 16: Namche Bazar – Lukla
To nie miało się tak skończyć. Droga do Jiri, skąd odjeżdżał najbliższy autobus do Katmandu, zajmuje sprawnym atletom, co jedzą tysiąc kotletów i mają tragarza, sześć dni. Reszta, nawet idąc od świtu do zmierzchu, musi przygotować się na 7-10 dni wędrówki. To byłaby dostateczna wymówka, żeby tam nie iść po intensywnych dwóch tygodniach na szlakach. Dowiedzieliśmy się jednak, że z drogi do Jiri możemy odbić na południe i dotrzeć do miasteczka Salleri, a tam jak się dobrze zakręcimy to złapiemy jeepa do Katmandu. Cztery dni marszu, a następnie 20 godzin choroby lokomocyjnej w wynalazku od Tata Motors na jednej z tych tras, gdzie to kierowcom zdarza się pofrunąć w przepaść. Ale za 60$ za dwójkę, a nie za 330$! A mimo wszystko prawie nikt tej oszczędności nie robi. My byliśmy zdecydowani i wyrażaliśmy determinację. Jeszcze dzień wcześniej siedzieliśmy przy śniadaniu z Koreańczykiem, który przeszedł tę trasę, a teraz wracał już na lotnisko do Lukli i przekonywaliśmy go, że taki mamy plan. – To zajebiście ciężkie zadanie – odpowiedział – Przechodzicie z doliny do doliny, robicie kilometr w górę i kilometr w dół. Dzień w dzień. Zajebiście ciężkie, naprawdę. Jak nie musicie, to tego nie róbcie. – dodał nam otuchy. Ponad dwutygodniowy trekking po Himalajach to wystarczający wysiłek dla normalnego człowieka.
Z Namche wyszliśmy o świcie. Pierwszy punkt planu- wstać wcześnie- się udał. Ale w połowie drogi uszło z nas powietrze. Mieliśmy się przeziębieniowo, brakowało sił. Dwa dni wcześniej nie czuliśmy plecaków, teraz nagle przygniatały nas jak kamień Syzyfa. Nie chcemy tego, niech wyprawa w Himalaje zostanie nam w głowach jako wspaniałe przeżycie, walka z samym sobą: tak; ale nie mordęga, krew i łzy. Decyzja zapada.
Po całym dniu marszu idziemy przez Luklę szukając agenta, który sprzeda nam bilety lotnicze. Widzimy poruszenie w wiosce. Już od dwóch dni pogoda krzyżuje plany podróżnych, wylatuje tylko po kilka maszyn dziennie, zamiast kilku na godzinę. Tara, z którą przylecieliśmy, odmawia nam sprzedaży biletów. Nie chcą więcej sfrustrowanych gości. Jak pogoda się poprawi, to wznowią sprzedaż. Kolejna wściekła osoba dopomina się o boarding na pierwszy samolot, który zdoła odlecieć: „Muszę się stąd wydostać, muszę iść do pracy, rozumiesz?!” – może nie wszyscy Nepalczycy aspirują do klubu Mensy, ale raczej zdają sobie sprawę z tego, że rzadko kogo urządza ślęczenie w małej górskiej wiosce, podczas gdy kończą się wizy w paszporcie i przepadają opłacone wcześniej loty powrotne do domu.
Bilety dostajemy u przewoźnika linii Sita. Tego dnia z ich 6 lotów połowę udało się odprawić – dobry wynik – komplementuje na głos Rafał. Sprzedawca pręży się dumnie: to my, asy nepalskich przestworzy! Nam przypada bilet na ich czwarty lot kolejnego dnia. Może pogoda będzie lepsza i odlecimy. Wyciągamy ostatnie zapasowe dolary jakie mieliśmy i obiecujemy sobie nie wypominać tysiąca złotych wydanych na nasz komfort. Najwyżej w dalszej podróży zamiast jeść, będziemy żuć tytoń. Żal nam tylko tych wszystkich stuzłotówek, od których kiedyś odpalaliśmy cygara żyjąc w Warszawie…
Dzień 17: Lukla – Katmandu
Sita sprzedała nam bilety na godzinę 10, ale my już znamy te numery. Przybijamy do portu lotniczego o 7 rano i razem z tłumem innych osób twardo domagamy się naszych boardingów. Za ladą ten sam gość, któremu spodobało się, że doceniliśmy ich wynik startów w mglisty dzień. Na pierwszy rzut zostało jedno miejsce. Weźmiemy, rozdzielimy się, trudno, zawsze krok do sukcesu. Facet tak się zdziwił naszą decyzją, że odnalazł jeszcze jedno wolne siedzenie. Pogoda jak marzenie, już wiemy, że wylecimy, tempo odpraw jest w takich przypadkach szalone: samoloty startują i lądują na zakładkę, dosłownie co 10 minut. Wchodzimy do poczekalni odlotów, a tam czeka również Koreańczyk z hotelu w Namche!
– Nie odleciałem wczoraj, mgła
– Odpuściliśmy Salleri, przerosło nas to
– Rozumiem was, to jest zajebiście ciężkie maaan, zajebiście ciężkie…
Za godzinę jesteśmy już razem w taksówce w Katmandu. Zostawiamy Himalaje za sobą, przepełnieni wrażeniami z trekkingu, które z czasem przerodzą się we wspomnienia najwspanialszej przygody, jaką kiedykolwiek przeżyliśmy. Na Thamel – poprosimy.