Zapchaliśmy wszystkie kieszenie dolarami, zgarnęliśmy paszporty, zapakowaliśmy walizki tylko do połowy, żeby uzupełnić je zdobyczami z outletów i ruszyliśmy w świat. Amerykę wszyscy znamy jak własną kieszeń, niezależnie od tego, czy ktoś chciałby tu buszować w zbożu, czy włóczyć się po barach na wschodnim, czy na zachodnim wybrzeżu, Salinger, Bukowski i Roth opisali nam ten kraj w szczegółach, Tarantino i Allen dodatkowo go zwizualizowali, a Springsteen udźwiękowił. Pewnie dlatego na początek jedynym zaskoczeniem było to, że za wino w United Airlines przyszło nam zapłacić, ale tym haniebnym zwyczajom, które upowszechniły się w liniach lotniczych zadedykuję oddzielny wpis.
Rezerwując nocleg w San Francisco ani nie oszczędzaliśmy, ani nie szukaliśmy niczego szczególnie fancy, co wpisywałoby się w hipsterski klimat miasta. Wybór padł na doskonale położony i wystarczająco wygodny hotel Holiday Inn, przy okazji zdecydowanie wznoszący się ponad okolicę. Wprawdzie mój Mroczny Pasażer, zwany lękiem przestrzeni, błagał, krzyczał i bił po głowie bym się opamiętał, ale uznałem, że zawsze możemy poprosić o pokój na niższych kondygnacjach. Prawdę mówiąc, nie przypuszczałem by mogło to stanowić problem, bo każdy wie, że walka o najlepsze pokoje (a za takie należy uznawać te z najpiękniejszym widokiem) jest krwawa i nawet zapłacenie wcześniej za konkretną opcję nie oznacza, że wyjdzie się z niej zwycięsko. Prędzej obawiałem się, że gdy recepcjonistka zobaczy młodych ludzi z Polski ubranych w wygodne podróżne stroje, okraszone ziomalską czapeczką, to przydzieli nam pakamerę w piwnicy z widokiem na kotłownię. Moje uprzedzenia zostały zweryfikowane, gdy udająca Amerykankę Azjatka podała nam karty do pokoju i poinformowała, że zamieszkamy na ostatnim 26 piętrze ich przybytku. Z widokiem na wszystko: na miasto, na Golden Gate i przy dobrej pogodzie na Hawaje. Odpowiednio długa drabina spokojnie pozwoliłaby nam zatknąć polską flagę na księżycu. Chwilowy paraliż nie przepuścił przez moje gardło nawet adekwatnego do tej chwili ‘ja pierdolę’, a co dopiero protestu i prób negocjacji. Ania była zachwycona, a ja twardo postanowiłem tego szczęścia nie burzyć. Widokiem nacieszyliśmy się (no ja akurat nie skakałem pod sufit) tylko pierwszego wieczoru, później obraz przykryła mgła i mieliśmy wrażenie, że zamieszkaliśmy w butelce mleka.
San Fran jest domem dla ludzi przedziwnych, można spotkać tu więcej wyjątkowych okazów niż w okolicach ronda Wiatraczna na Grochowie. Bezdomnych widać wszędzie, ale nie są odrażającą grupą społeczną, raczej pozwalają sądzić, że bezdomność w tym mieście to styl życia, a nie suma tragicznych okoliczności, które sprowadziły na rzeszę ludzi ten los. Ulice San Francisco przyjęły bezdomnych gościnnie i nikt nie jest przeganiany pod most. Okolice mostu (tego najsłynniejszego) zarezerwowali dla siebie rowerzyści, pokonujący malowniczą trasę wzdłuż wybrzeża, przez Golden Gate, na drugą stronę zatoki. Nas również agencja wynajmująca rowery zdołała przekonać, że kilkugodzinna wyprawa warta jest odchudzenia portfela o kilkadziesiąt dolarów. Po krótkim szkoleniu – serio, facet wyjaśnił nam do czego służą te niewielkie manetki pod palcami, jednocześnie informując, że najbezpieczniej zawsze jeździć na środkowym ustawieniu; pokazał jak używać hamulców, polecając wciskanie obydwu na raz, a ruszyć w miasto pozwolił dopiero po sprawdzeniu czy w ogóle jesteśmy w stanie na tym piekielnym urządzeniu przejechać kilka metrów po dywanie wypożyczalni. Ostatni test nie był akurat pozbawiony sensu biorąc pod uwagę, że zdecydowaliśmy się wyjechać na strome jak zbocze góry ulice na tandemie. Na początku każdy jechał w swoją stronę, ale po chwili zgraliśmy rytm i podziwialiśmy widoki.
Golden Gate otulała mgła, a złowieszcza syrena oznajmiała, że za rogiem czają się niebezpieczne wody Pacyfiku. Całość przyprawiała o niepokojący dreszcz. Prawdziwe wrota niezwyciężonego miasta. To przykre, że prędzej czy później pokona je jakieś potężne trzęsienie ziemi.
San Francisco ma również swoją twierdzę- Alcatraz- obowiązkowy punkt programu zwiedzania miasta. Wszyscy chcą tam trafić, dlatego też postanowiliśmy go pominąć (i wcale nie chodzi o to, że próbując zrobić rezerwację tydzień przed wyjazdem okazało się, że spóźniliśmy się o jakieś pół roku, bo nasz pobyt wypadł na długi weekend w Stanach). Co ciekawe, odległość w jakiej znajduje się więziennie od lądu wydaje się dystansem zbyt krótkim nawet na zorganizowanie triatlonu, a co dopiero mówić o twierdzy, z której nie da się uciec. Byłem przekonany, że przepłynąłbym do lądu bez rozgrzewki. Ale nie odległość jest problem, a prądy i temperatura wody. Zamoczyłem w zatoce mały palec u nogi i krew w nim zamarzła. To już nigdy nie będzie ten sam radosny palec, co wcześniej.
San Fran urzeka. Piekielnie strome ulice, wyluzowani mieszkańcy, tajemnicza mgła i te wrota do wodnego świata- może to wszystko, a może nieustające skojarzenia z Lizboną, nie zachęcały do opuszczania miasta. Dalej pchała nas jedynie świadomość, że każde z zaplanowanych do odwiedzenia miejsc miało w sobie coś wyjątkowego. Teraz już wiemy, że każde okazało się wyjątkowym.