Planując wyjazd do Stanów marzyło się nam przemierzanie malowniczych dróg Mustangiem, oczywiście w wersji cabrio. Wiatr we włosach, ryk silnika, oceaniczna bryza na kalifornijskiej „1” i piski chcących się dosiąść dziewcząt (tak, Anię też to jara). Nie bylibyśmy wyjątkowi, Kalifornia kocha Mustangi, kocha też Camaro i Corvetty. Za kierownicą innych samochodów zasiadają jedynie turyści. Tak jak to bywa z wielkimi planami (całe życie będę pił wino w parku; nigdy nie pójdę pracować w korporacji) i tym razem musieliśmy zachować resztki rozsądku i wypożyczyliśmy auto klasy intermediate. Nie wiedzieliśmy dokładnie co się pod tym kryje i jaką furą przyjdzie nam przemierzać tysiące kilometrów, ale wiedzieliśmy jedno – musimy gdzieś pomieścić nasze walizy, z dala od wzroku lokalnego cwaniaka z gnatem.
Pani w wypożyczalni z uśmiechem zaproponowała nam najlepszy i oczywiście jedyny samochód jaki mają. Poszliśmy na parking i mimo, że zaoferowana Kia wyglądała zachęcająco, to do jej bagażnika zmieściłaby się najwyżej kosmetyczka, a trzy walizki prawdopodobnie musielibyśmy trzymać na kolanach. Wiedziałem, że wypożyczalnie starają się wymigać od zobowiązań w rezerwacjach, więc przygotowałem płomienną mowę mającą przekonać, że należy nam się samochód, za który zapłaciliśmy. Cofnęliśmy się do biura i od progu wypaliłem: że Bolszewicy, że Hitler, że Jaruzelski, a teraz dodatkowo wy jankescy krwiopijcy! Odmieniłem madafakin przez wszystkie nie istniejące przypadki w języku angielskim, tupnąłem nogą i zgasiłem papierosa na dłoni kobiety z obsługi aż uległa naszym żądaniom. Dobra, może trochę koloryzuję, tak naprawdę chciałem wziąć to, co nam zaproponowali. I gdyby nie sygnał do walki dany przez Anię, pewnie pracownica firmy Dollar nie znalazłaby nam Forda Focusa, gdzie do bagażnika wszedł cały nasz dobytek, a wciąż zostawało miejsce na rodzinę meksykańskich uchodźców. Bez trudu wydostaliśmy się z miasta. Frisco nie jest metropolią, a przemieszczanie się w Stanach ułatwiają arterie przestronne jak dupy afroamerykańskich mamusiek.
Na początek drogi obraliśmy za cel centrum sterowania wszechświatem. Nie zmierzaliśmy do Białego Domu, a do Doliny Krzemowej, gdzie ulokowały się Google i Facebook. Siedziba Google przypomina kampus, na którym przemieszczanie pomiędzy niedużymi budynkami ułatwiają kolorowe rowery ustawione w strategicznych punktach miasteczka. Działająca w trybie incognito ochrona (taki przeglądarkowy żarcik) dość szybko zorientowała się, że nie przyjechaliśmy ulepszać Chrome’a. Może zdradził nas wielki aparat na szyi, a może to, że była sobota. Zostaliśmy poproszeni by nie robić zdjęć na ich terenie. Niby zapewniliśmy, że nie będziemy, ale swoje napstrykaliśmy. Nie bez powodu mówi się, że Polacy są sprytni, że ja pierdolę.
Jeśli chodzi o Facebooka, to zanim zapadła decyzja o wyborze ich siedziby, garbaty sługa Zuckerberga przyszedł do niego i wycharczał: – Panie, sphowadźmy na ludzhość khoniec świata, khhh – Doskonały plan, wierny garbaty sługo – odpowiedział Mark – zaczniemy od tego, że zaanektujemy koniec świata, by potem obdzielić nim wszystkie narody. I tak zapadła decyzja o ulokowaniu się na kresach Palo Alto, w miejscu bez klimatu i z widokiem na kompletnie nic. Nie dziwne, że wynikiem patrzenia w pustkę był timeline. Tyle że to bez znaczenia, najważniejsze, że wrzuciliśmy zdjęcie z Fejsbuka na fejsbuka. Marzyłem o tym już jako przedszkolak.
Kciuk lajka na chwilę się zapomniał i zamachał nam na pożegnanie. W głąb lądu, na wschód, ruszyliśmy spełnieni.