Pokonać siebie i zdobyć Rinjani

12 lipca 2014  By nakreceni.in 
1


Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Kierowca był punktualnie, po drodze zgarnęliśmy jeszcze 4 pary i dojechaliśmy do portu. Na miejscu miła niespodzianka. Nasze bilety obejmują też kurs powrotny do zrealizowania dowolnego dnia, a jeszcze możemy w cenie popłynąć na jedną z wysepek Gili (3 rajskie koralowe wysepki obok Lombok), zostać tam trochę i w ramach tego samego biletu jeszcze wrócić, a do tego odwiozą nas po powrocie tam gdzie chcemy busikiem. Lepszy układ niż wynikało z rozmowy indoangielskim podczas robienia rezerwacji. Nagle cała wyprawa stała się w naszych oczach naprawdę tania. Tu chyba naprawdę wszystko kosmicznie drożeje jak przychodzi lipcowy high-season. A w porcie kompletny chaos, 4 łódki odpływają jednocześnie, każda gdzie indziej, a nasze dwa plecaki leżą na wielkiej stercie wraz z innymi. Ciężko uwierzyć, że każdy po dopłynięciu odzyska swoje rzeczy, więc pilnujemy bagażu wzrokiem, trzymając dystans na wyciągnięcie ręki, aby upewnić się, że wejdzie do tej samej kabiny co my. A jednak.

Sama przejażdżka tzw. szybką motorówką jest dużym przeżyciem i bardzo niejednoznacznym. Warto tutaj dodać, że akurat na Lombok płynęła najmniejsza z łódek, miała 5 silników o mocy 250 KM, a my siedzieliśmy na pierwszym miejscach, bo kulturalnie nie chcieliśmy się wpychać. Reszta pasażerów musiała być bardziej doświadczona w temacie, bo to był duży błąd. Oj duży błąd. Szybko wypływa się na otwarty i dość wzburzony ocean i rozpoczyna się walka. Naszym speedboatem rzuca to w górę to w dół, a żołądki ubijane są jak piana na bezę. Ludzie w koło są nad wyraz roześmiani, może coś przyćpali i im się podoba. Pewnie nie czytali w Lonely Planet jak wiele wypadków co roku notują przeładowane ludźmi i przeciążone silnikami motorówki. My też przeczytaliśmy dopiero po fakcie i nas również to bawi. Jednak jak po pół godziny walka nie ustaje, szyby i sufit zaczynają przeciekać i patrząc na przednią szybę wiesz, że sternik na bank nic nie widzi to wesoło być przestaje. Zaczynasz w głowie liczyć czas i modlisz się, żeby były to ostatnie podskoki, tymczasem planowany czas podróży już minął, a portu wciąż nie widać. Kiedy wreszcie dobijamy do pomostu pojawia się refleksja, że nie ma co się przedwcześnie cieszyć, bo przecież za kilka dni trzeba będzie wrócić tą diabelską maszyną.

Od razu w porcie udało się nam załatwić firmę, z którą mogliśmy wspiąć się na wulkan. Wynajęcie przewodnika jest tutaj obowiązkowe i mimo, że w Internecie są wpisy, że ktoś zna kogoś, którego kolega wszedł sam, jednak w naszym przypadku nie miało to sensu z kilku powodów. Po pierwsze to zawsze wymaga trochę kombinowania, a na to nie mieliśmy czasu, oficjalna cena wejścia do parku jest bardzo wysoka (jesteśmy przekonani, że firmy te tyle nie płacą), a co najważniejsze nie mieliśmy ze sobą namiotu i śpiworów, a te są niezbędne, bo wybrana przez nas trasa trwała łącznie 3 dni.

Kierowca zawiózł nas do miejscowości, w której spędziliśmy noc przez trekkingiem. Mimo początkowych przypuszczeń, że będziemy spać na karimacie we wspólnej izbie z innymi osobami, dostajemy pokój. Wybieramy jedyny z działającą żarówką jaki pozostał. Warunki nieco spartańskie, ale łóżko jest, niczego więcej nie potrzeba. Sam wyspa od razu nas zachwyca. Oczywiście prywatna willa z basem była fantastyczna, jednak nie tego w podróży szukamy. W zwykłym pokoju, bez ciepłej wody, ale za to z cudownym widokiem, położonym wśród dzikiej przyrody po prostu czujemy się lepiej niż w mieście. Wieczorem naszykowaliśmy wszystkie rzeczy na trekking i przepakowaliśmy się w jeden plecak. Ogólnie oceniamy, że mimo pakowania się w Polsce naprawdę na ostatnią chwilę poszło nam całkiem nieźle, ale przydałby się jeden mały dodatkowy plecak. Niestety w związku z jego brakiem to Rafał musiał przez następne dni dźwigać rzeczy całej dwójki. Ani przypada za to plecak z aparatem i obiektywem (które i tak swoje ważą, więc może nawet lepiej się stało). Zasypiamy podekscytowani tym, co nas czeka następnego dnia.

Rano spotykamy się na wspólnym śniadaniu i wzmocnieni naleśnikiem z bananem ruszamy w trasę. Do miejsca rozpoczęcia wędrówki jedziemy na pace, co chwila stając po jakieś zakupy. Wodę kupujemy tutaj, coca-colę tam, a ciastka jeszcze w innym miejscu. Nie wiemy czy mają tak dobrze wybadane ceny, czy jest to polityka wspierania każdego sprzedawcy po równo, ale wydaje się to nam zastanawiające. Przy wpisywaniu się do księgi wejść dowiadujemy się pierwszych rzeczy o naszych towarzyszach podróży. Są z nami dwie Brytyjki po 19 lat, dwóch braci z Nowego Jorku 23 i 25 lat oraz Francuz 21 lat. Poczuliśmy się staro i dotknęła nas lekka zazdrość, bo praktycznie każdy z nich jest w trakcie dłuższej wyprawy po Azji, a nie tylko na krótkim urlopie (tak, wciąż uważamy, że 3 tygodnie to zdecydowanie niewystarczająco).

Trekking pomimo braku dużych przewyższeń zaczyna się ciężko, ze względu na potworny skwar lejący się z nieba i absolutny brak cienia. Na szczęście już po godzinie słońce chowa się za chmurami i robi się dużo przyjemniej. Zaskakująco szybko organizowany jest postój na posiłek. Zanim nasi tragarze wejdą i przygotują lunch mija dobrych 1,5 godziny, podczas gdy my moglibyśmy spokojnie iść dalej, bez napełniania żołądków. Niestety, taki urok zorganizowanej grupy. Druga część dnia to ostre podejście po skałkach w górę. Ania rzuciła parę razy pod nosem słowami zwątpienia, ale w całkiem niezłej formie weszliśmy na górę. Krajobraz zapierał dech w piersiach, pod nami przepływają chmury co jakiś czas odsłaniając fragmenty usadowionego w kraterze jeziora. Chyba nigdy nie było nam dane spać z takim widokiem. Dość szybko zaczyna się robić zimno i pojawiają się obawy czy dobrze zrobiliśmy wyjmując bluzę, aby odciążyć plecak. Lądujemy w namiotach i wychodzimy dopiero jak wołają nas na herbatę i kolację. Pamiętamy niebo pełne gwiazd w Yosemite, ale to, co się tutaj dzieje to istny obłęd. Pomimo dygoczącej szczęki nie możemy się napatrzeć. Przy palącej się świeczce jemy w kółeczku i rozmawiamy, jednak zimno dość szybko przegania nas do namiotu, żeby skryć się w śpiwory, wtulić w siebie i położyć na cienkich karimatach, które zsuwają się po pochyłym terenie i nie amortyzują wyboistego podłoża. Nie wiemy czy uda się nam zebrać o drugiej w nocy, żeby zaatakować szczyt.

Ciężko ocenić czy w ogóle udało się nam zasnąć, jednak wstajemy bez problemów. Temperatura też jest dużo bardziej znośna niż przypuszczaliśmy. Kilka łyków herbaty, kilka herbatników, no i w drogę. Trasę oświetlamy sobie latarkami i czołówkami. Początek tym razem dość ostro w górę, ale póki jest to wspinaczka po skałach to nie ma takiego problemu. Gorzej jak zaczynają pojawiać się drobniutkie kamyki, topisz się w nich i zsuwasz z nimi, nasypują Ci się do butów i powodują wywrotki. Męczące, zdejmujemy nawet kurtki. Pierwszy etap za nami, teraz idziemy wąskim przesmykiem już z lekkim nachyleniem. Może lepiej, że jest ciemno, bo nie widać tych przepaści po obydwu stronach. Odsłonią się dopiero w drodze powrotnej. Znów się robi ciężej, jednak wiemy, że najgorsze jeszcze przed nami. Idziemy powoli, a i tak, co jakiś czas musimy zrobić przerwę. Mówili, że będzie ciężko i trzeba przyznać, że nie kłamali. Bierzemy garść orzechów i szykujemy się na ostatnie podejście. Jest to bardzo stroma ściana, jednak najgorsze są kamienie, które powodują, że cały czas się zsuwasz w dół. Idziemy kroczek, za kroczkiem. Jak się na chwilę zatrzymasz, żeby złapać tchu i zastanowić się po co właściwie to robisz, to już jesteś metr niżej. Lepiej się nie zastanawiać. Zostało 50 metrów… Widzisz już swój cel tak blisko, ale pomimo kolejnych kilkunastu kroków masz wrażenie, że wciąż jesteś w tym samym miejscu. Mordęga, ale energii dodaje wstające słońce. Musi się udać! Jesteśmy na górze, jest pięknie. Widoki już od ponad godziny są cudowne, ale nic się nie może równać z odczuciem z samego szczytu. W pełnej radości przeszkadza tylko jedna rzecz- jest potwornie, potwornie zimno. Akurat przyszła chmura, która jakby sopelkami tłucze po twarzy i dłoniach. Szybkie zdjęcie z tabliczką nazwą Rinjani i wysokością (3726 m). Szkoda, że dopiero na dole zorientujemy się, że Ania zasłoniła trójkę z przodu… No cóż, trzeba będzie tu wrócić. Ta wysokość może nie rzuca na kolana, ale to co czyni ten trekking wyjątkowo ciężkim jest nawierzchnia po drodze, no i przewyższenie, pierwszego dnia ruszaliśmy z około 500 m n.p.m, żeby dobę później dotrzeć na te ponad 3700. Droga na dół jest bardzo przyjemna, bo niewiele trzeba robić, kamienie tym razem pracują na naszą korzyść i same zsuwają nas na dół. Około 8 jesteśmy z powrotem „w bazie”, gdzie czeka na nas śniadanie.  Wszakże to nie koniec przygód na dziś. W planie zejście do jeziora (z aktualnej wysokości 2700 do 2000) i ponownie wejście, tym razem na przeciwległą stronę krateru, czyli znów na 2700. Będziemy schodzić mówili, będzie przyjemnie mówili. Niby oddechowo już bez problemów, ale schodzenie po stromych i nierównych kamieniach w dół to nie wakacje dla nóg. Kolana powoli odmawiały posłuszeństwa. Na szczęście czekała na nas nagroda (poza lunchem): kąpiel w gorących źródłach. Oprócz możliwości zmycia z siebie grubej warstwy pyłu i kurzu, był to miły odpoczynek dla zbolałych mięśni. A po regeneracji kolejne, chyba najbardziej do tej pory strome podejście w górę. Tym razem 3 godziny ostro w górę, ale jak zdążyliśmy się już przekonać- im ciężej, tym widok na górze piękniejszy. Znów warstwa chmur ułożonych w dolinie pod nami, z wyładowaniami błyskającymi pomiędzy nimi, coś jakby krajobraz z zeusowego tronu na Olimpie.

Musimy napisać kilka słów o samej organizacji całej wyprawy. W naszej grupie było 7 osób i dostaliśmy 3 tragarzy i przewodnika. Wszyscy byli przesympatyczni, zawsze uśmiechnięci i w dobrych humorach. Naprawdę, jest co podziwiać, biorąc pod uwagę, że pokonali niemal tę samą trasę (z pominięciem wejścia na szczyt), tylko że obładowani rzeczami dla nas, w japonkach lub na bosaka, a do tego przygotowujący posiłki podczas naszych odpoczynków. I to jakie pyszne posiłki! Naprawdę nie odstawały od tych serwowanych w restauracjach. W trakcie wyprawy rozdawali co jakiś czas wodę w butelkach, tylko że już od drugiego dnia była to woda nabrana z naturalnych źródeł. W przewodnikach i na stronach internetowych ostrzegają żeby jej nie pić, bo jest bardzo zanieczyszczona. Nie powiemy, że należymy do najbardziej ostrożnych w kwestiach żywieniowych (pijemy wszelkie koktajle, drinki, jemy lody itd.), jednak tutaj pewne opory były. Zwłaszcza jak 3 razy butelka wysunęła się nam po drodze z plecaka żartowaliśmy, że to na pewno ostrzeżenie. Uwierzcie jednak, że jak w upale wspinasz się po pionowej ścianie w górę i usychasz z pragnienia, wszelkie potencjalne choroby pokarmowe przestają mieć znaczenie. Ostatecznie, nic złego nas nie spotkało. Całość wyprawy jest bardzo dobrze zorganizowana, trekking fantastyczny i widoki niezapomniane. Jest tylko jeden element, który burzy ten idealny obrazek. Niestety większość ekip po sobie w ogóle nie sprząta i wszystkie śmieci są zostawiane na górze. Powoduje to, że w miejscach obozowisk jest strasznie brudno, a trawę przykrywa warstwa opakowań i papierków. Podobno góra raz na miesiąc jest sprzątana, ale ciężko nam to ocenić, przyzwyczajenie się do syfu kontrastującego z sielskimi widokami to jedyne wyzwanie, które podczas całej wyprawy nas przerosło.

Ostatniego dnia zostało już same schodzenie i do tego niezwykle przyjemne. Poza pierwszym odcinkiem w pyle i kamieniach, który za radą naszego przewodnika po prostu zbiegliśmy, zamiast przy każdym kroku walczyć o równowagę, to schodzimy w zacienionej i przyjemnie chłodnej dżungli. Nogi jakoś same niosły. Chyba też czuły, że to już ostatnie kilometry.




nakreceni.in
nakreceni.in
Nakręceni to Ania i Rafał. Na półtora roku zamieniliśmy etat w biurze na życie w podróży. Z plecakiem i namiotem przemierzyliśmy Azję aż na kraniec świata w Nowej Zelandii. W drodze powrotnej już na rowerze przejechaliśmy z Chin do Gruzji zostawiając pod kołami między innymi szlaki Pamiru. Blog to nie tylko wirtualna szuflada wspomnień, będziemy tu dalej dzielić się przemyśleniami o świecie, często z przymrużeniem oka, bo tak jak w podróżowaniu, tak i w pisaniu o podróżach dystans ma znaczenie. Zostańcie z nami! Jeśli chcielibyście nam zadać pytanie, czy też zaproponować współpracę lub kierunek kolejnego wyjazdu, piszcie na adres: nakreceni.in@gmail.com




Wcześniejszy wpis
Daj się ponieść w Kucie
Kolejny wpis
Z problemami ale do raju



Sprawdź również:




Czytaj więcej
Daj się ponieść w Kucie Pierwszy dzień pobytu spędziliśmy na rozglądaniu się po okolicy (udało się nam nawet raz porządnie zgubić, mimo licznych przechwałek Rafała o jego wybitnej orientacji w terenie) i plażowaniu. Sama Kuta zdecydowanie nie zachwyca.