Rozsiadła się Nowa Zelandia na końcu świata, przesunęła przybyszom zegarki o 12 godzin względem Greenwich i sunącym dalej na wschód dała szansę na powrót do przeszłości. Ledwie cztery stopnie dzielą Nowozelandczyków od przeżywania minionego dnia na nowo. Bardzo praktyczna sztuczka, jeśli komuś wyjątkowo nie udała się doba. Można ją ponownie zacząć na którejś z wysp Polinezji Francuskiej, także nie w kij dmuchał taki nowy początek.
Nowa Zelandia to wciąż panna młoda, ma ledwie 5 milionów lat, a w obecnym kształcie istnieje dopiero od 10 tysięcy lat. To geologicznie jeden z najmłodszych obszarów na Ziemi. Wypiętrzanie się gór w rejonie uskoku alpejskiego wciąż trwa i wzniesienia nie przestają rosnąć. Jak dobrze pójdzie to po zdobycie korony ziemi kiedyś będzie odwiedzało się także ten kraj (co równie dobrze, z uwagi na erozję, może niestety nigdy nie nastąpić). Planeta oddałaby wówczas Nowej Zelandii honory za pierwsze zdobycie Mount Everestu dokonane przez pochodzącego stąd sir Edmunda Hillarego. Po nim narodziło się tu jeszcze wielu wspaniałych wspinaczy, zdobywców ośmiotysięczników i nie ma to nic z paradoksu. Choć Nowa Zelandia to wyspiarski kraj, to na samej południowej wyspie znajdują się 23 szczyty powyżej 3000 metrów, a warunki na nich zmieniają się nawet szybciej niż w Himalajach. Bliskość oceanu w mgnieniu oka dokonuje pogodowych przetasowań. W całej Nowej Zelandii nie ma punktu oddalonego od oceanu dalej niż o 128 kilometrów. Co roku, jakiś amator wspinaczki na najwyższą górę archipelagu- Mount Cook- zalicza swój ostatni lot w przepaść, bo przyszła chmura, zerwał się silny wiatr i nogi poniosły śmiałka w otchłań zamiast na ścieżkę.
To właśnie w rejon Cooka zapuściliśmy się wkrótce po przylocie do Nowej Zelandii. Nadchodziła Wielkanoc i straszono nas ruszającym na wiosenną jesienną przerwę tłumem. Nam objawiły się od razu piątkowe korki przed długim weekendem w Polsce, a tymczasem paraliż komunikacyjny zakończył się dwuminutowym oczekiwaniem na zmianę świateł w mieście i ciągnącym się sznurem sześciu aut na trasie, sunących równo przepisowe 100km/h. Wyspę Południową, której obszar równa się połowie powierzchni Polski, zamieszkuje 1 milion osób, a cała Nowa Zelandia to 4 miliony ludzi. W ciągu roku zjawia się tu wprawdzie ponad 2 miliony turystów, ale ich najazd obie wyspy mają o tej porze roku już za sobą, choć póki co jesień podobnie jak w Australii daje o sobie znać wyłącznie feerią kolorów liści na drzewach. To zresztą jakieś wyjątkowe, endemiczne gatunki, bo te liście w ogóle nie chcą spadać.
Na magicznie położonym terenie oddanym na dziki camping nad jeziorem Pukaki pomimo licznie przybyłych campervanów nie mieliśmy problemu ze znalezieniem miejsca, a popularność lokalizacji i tak raczej przypisalibyśmy pocztówkowemu widokowi, a nie świętom. Słyszeliśmy, że turystom zdarza się okupować to miejsce nawet i przez tydzień, by przez chmury przebił się widok najwyższego nowozelandzkiego szczytu- Aoraki/Mt Cook. Nam trafiła się lampa z nieba, kontrastowe kolory i widoczność po horyzont. Grupa Chińczyków, która wytoczyła się o poranku z minibusa i zastała nas jedzących nad brzegiem śniadanie, chyba czuła, że złapała pana Boga za nogi. Jak to oni, stali wszyscy w jednym miejscu i swoimi najdroższymi modelami lustrzanek canona z zamontowanymi białymi teleobiektywami nie wiedzieli co cykać pierwsze: tło, czy białasów pałaszujących owsiankę na tle. Niezmiennie cieszy nas to wzięcie u chińskich fotoreporterów.
Słońce tak przygrzewało, że starczyło nam nawet odwagi by popływać w błękitniejszym niż niebo jeziorze. Ania po prostu wskoczyła do lodowatej wody, a Rafał uczynił ze swojej kąpieli ceremonię, jak zgrabnie chciałby ująć swoje jęki, ochy i utyskiwania na temperaturę i cały ten poroniony pomysł sprostania wyzwaniu rzuconemu przez żonę. Przecież wiadomo, że od takich wybryków męskość kurczy się, a nie jej przybywa!
Jak przed przylotem do Nowej Zelandii mieliśmy jakieś obawy czy ten kraj dosięgnie naszych oczekiwań (a mieliśmy), to już odwiedziny rejonu Cooka rozwiały te wątpliwości. Ten kraj jest tak piękny jak głoszą legendy! Wijące się jednopasmowe drogi najpierw prowadzą wzdłuż szarożółtych wypalonych słońcem pagórków, by z chwilę odsłonić zasypane śniegiem trzytysięczniki, których krajobraz kontrastuje z turkusową taflą jeziora (to efekt przejścia lodowca i pozostawienia za nim skruszonych skał- skalnej mąki odbijającej promienie w tak spektakularny sposób). W trakcie naszej podróży tylko widoki z Nepalu i tamtejsza dzika przyroda dorównywały temu co doświadczamy w Nowej Zelandii. Straszliwa tragedia jaka nawiedziła himalajski kraj w ostatnich dniach nie pozwoli prędko na ponowną wizytę, dobrze w takim razie, że na koniec świata było nam po drodze.
Pingback: Ze źródeł #18 » Kuba Osiński()