Nadszedł TEN moment. Być może przespaliśmy go w samolocie, a być może po prostu uświadomiliśmy sobie wagę chwili dopiero później. Pory roku zaczęły się odwracać, a woda wirowała w drugą stronę, bo wreszcie w naszej podróży przekroczyliśmy równik. Z Filipin polecieliśmy do Indonezji. Indonezja to takie alter ego Filipin, przynajmniej z pozoru- dużo wysp, ludzi i piękny ocean. Nasze wyobrażenia Indonezji były dotychczas oparte wyłącznie na podróży poślubnej i relacjach, które wskazywały, że to co widzieliśmy wcześniej to tylko wycinek wspaniałego i bogatego w naturę i kulturę kraju. Czekaliśmy na Indonezję, a w Indonezji czekali na nas rodzice Rafała. Rozpoczęliśmy wspólną wędrówkę odwiedzając po drodze kilka wysp. Czekały na nas miejsca niezwykłe, wręcz nieprawdopodobne, byłyby na pewno zmyślone, gdyby nie to, że widzieliśmy je na własne oczy. Zatopiliśmy zęby wy Indonezji tak jak w przywiezionych z Polski smakołykach, których nam od jakiegoś czasu brakowało. Smakołykami delektowaliśmy się od pierwszego gryza, a Indonezją nie. Napięcie narastało i chociaż punkt kulminacyjny osiągnęło bardzo szybko, to pierwsze dni stanowiły ledwie niewielką namiastkę dalszych wrażeń.
Czy Yogyakarta to namiastka Ubud?
Natychmiast uciekliśmy z Dżakarty. Zażyliśmy trochę luksusu, poczuliśmy się jak na wakacjach, a nie w podróży (a rozróżnienie to zazwyczaj dokonuje się poprzez spotkanie w pokoju sprzątaczki z rana zamiast szczura w nocy), odżywiliśmy się i odżyliśmy po filipińskim przytruciu. I czmyhnęliśmy do Yogyakarty, kulturowego centrum Jawy. Spodziewaliśmy się namiastki Ubud. To co zobaczyliśmy nijak miało się do magicznego miasteczka na Bali. Wówczas uświadomiliśmy sobie jak bardzo stęskniliśmy się za tamtym miejscem i zaświtała nam myśl, by w trakcie tej podróży jeszcze raz je odwiedzić. A póki co, obeszliśmy sklepy z batikami i nie odnaleźliśmy w nich ani wartych zakupu tkanin, ani sztuki, którą byśmy chcieli przyozdobić pozostawione za sobą warszawskie wnętrze, za którym nieraz w trakcie naszej drogi zdążyliśmy potęsknić. Yogyakarta, niezależnie od włóczęgi jej uliczkami, stanowiła punkt wypadowy do dwóch kompleksów świątynnych, których będąc na Jawie nie chcieliśmy pominąć. Od czasów Birmy nie stykaliśmy się z buddyjskimi miejscami kultu, więc nasz apetyt na nie odrobinę się wyostrzył, a tu od razu dostawaliśmy miks buddyzmu i hinduizmu.
Świątynie Borobudur i Prambanan – wrażenia
Nie można powiedzieć, że zawiedliśmy się wizytą w Borobudur i Prambanan. Łączony 30$ bilet daje możliwość zwiedzenia obu kompleksów jednego dnia, w ramach wycieczki, którą odbyliśmy wypożyczonym samochodem. Dużo Buddy i Sziwy. To po prostu jest tak, że Indonezji, podobnie jak większości miejsc w Azji, nie zwiedza się dla zabytków. Największe cuda skrywa tu natura i kultura, którą swoimi tradycjami, obrządkami i zachowaniem reprezentują ludzie, a starożytne budowle niosą za sobą kawałek historii, która w wypadku hinduistycznych i buddyjskich świątyń w Indonezji jest nie całkiem wyjaśniona. Tysiące scen z życia Buddy wykutych w kamieniu nie są może sztuką przez duże S, ale robią wrażenie, bo mamy do czynienia z płaskorzeźbami sprzed setek lat przed Rafaelem i Leonardem. Jednocześnie doskwiera nam myśl, że wykonały je zastępy wyrobników, a nie żaden genialny artysta. To może nie jest rekomendacja, za którą otrzymalibyśmy dyplomy historyków sztuki, ale całkiem szczerze radzimy wam: jeśli przytrafi wam się szczęście w postaci odwiedzenia indonezyjskiej wyspy Jawy, czym prędzej udajcie się na jej wschodni kraniec i poświęćcie czas na oglądanie wulkanów Ijen i Bromo (0 ile jednak nie jesteście tymi historykami sztuki). Tam zwracają się wszystkie pieniądze wydane na bilety lotnicze. Nas początek tego szlaku zastał w drugim największym indonezyjskim mieście, w Surabaya, do którego dolecieliśmy z Yogya. Tam zaczęły się dla nas niezapomniane wrażenia, za które pokochaliśmy Indonezję jak najgłębiej skrywany rodzinny skarb.