Rajd po wulkanach na Jawie zakończony, karty pamięci w aparatach zapełnione, a my trafiamy na Bali. Tylko w jednym celu. Chcemy pokazać rodzicom, a sobie przypomnieć Ubud. Miasteczko, które do miana turystycznej potęgi wyniosła książka Eat, Pray, Love i które nas skusiło zwłaszcza pierwszym czasownikiem, choć autorka zarezerwowała dla niego wyłącznie ten ostatni. Są tu świetne knajpy wycenione przyjaźnie dla portfela (EAT), jest mnóstwo hinduistycznych symboli (PRAY) i uroczych pensjonatów typu home stay (LOVE), zadbane podwórka z fontannami, rzeźbami i starannie przyciętą roślinnością. W powietrzu unosi się aura miłości. Nie ma tu czego nie kochać. Nawet infrastruktura turystyczna nie zakłóca harmonii. Kawiarenki i restauracje są urządzone z charakterem, ale nie zniżają się do serwowania sznycla z kartoflami, ani zachęcania cycatymi kelnerkami do skosztowania paulanera lanego z kija. To nie balijsko-europejski miks z Kuty. Nie ma też resortów, za to na obrzeżach Ubud ulokowały się jedne z najbardziej luksusowych (ale wciąż kameralnych) hoteli na świecie, z cenami sięgającymi tysiąca dolarów za noc. Za te same pieniądze można pójść ponad sto razy na tradycyjny balijski masaż i brzmi nam to jak znacznie lepsza inwestycja.
Ubud otoczone jest tarasami ryżowymi, wąwozami, dżunglą i sztuką. Wielu samozwańczych artystów z całego świata wylądowało właśnie tam. Niektórzy utalentowani, niektórzy jedynie nawiedzeni. Swoje małe galeryjki traktują serio i nie chcą wcale poddawać się rytuałowi negocjacji. TO JEST SZTUKA – wyrzuca nas krzykiem właściciel jednej z nich za próbę zbicia ceny jego dzieła. Jego pokłady miłości chwilowo się wyczerpały. Nasze przez moment także są zagrożone. Ulubiona restauracja spaliła się… lecz szybko znalazła zastępcze lokum, bardziej na uboczu, ale ze starym doskonałym menu. Po zjedzeniu steka z tuńczyka, którego smak prześladował zmysły przez dziewięć miesięcy jakie minęły od ostatniej wizyty, czujemy się pełni dobra. Spokój Ubud zamieszkał w naszych żołądkach, a wtedy nawet pokrzykiwania taxi taxi żądnych zarobku chodnikowych parobków słyszane równie często jak namaste w Nepalu, nawet one nie wywołują irytacji. Ubud jest boskie, Higgs odkryłby tu swój bozon w przeciągu dwóch spacerów.
Rafting w Ubud – koniecznie podczas pory deszczowej!
Jesteśmy pod koniec pory deszczowej, więc możemy spróbować jednej z topowych rozrywek regionu i wybrać się na rafting. W czerwcu nie miało to sensu, bo wyschnięta rzeka niesie tyleż emocji co wody, ale wczesny marzec w kalendarzu i regularne wieczorne opady napawają optymizmem. Jest lepiej niż przypuszczaliśmy! Rzeka rwie, a liczne progi przyspieszające ponton zalewają nas wodą. Toczymy walki z innymi pontonami mocząc się do suchej nitki. Przewodnicy dbają o wesołą atmosferę, podpuszczają do rywalizacji chlapania na siebie, instruują kiedy powinniśmy wiosłować, a kiedy się chować, bo akurat spadamy z wysokiego progu w rzeczną otchłań. Ratunku nikt nie woła, ani nie potrzebuje. Wszystkimi emocjami sprawnie zarządza przewodnik i to całe wywijanie wiosłami, by płynąć szybciej lub skręcić, na tym akurat raftingu jest jedynie dla naszej własnej satysfakcji. Może poza kilkoma odpoczynkami pontona na kamieniu, gdy faktycznie musimy wszyscy włożyć odrobinę siły, by wrócić na nurt rzeczny. Ciekawe obrazki mijamy po drodze, bo oprócz luksusowych hotelowych rezydencji poukrywanych w dżungli, widzimy też ludzi żyjących w szałasach na samym brzegu. Prowadzący rafting głośno żartują, że to apartamenty dla nowożeńców, albo że to właśnie tam zjemy lunch. Czyli beka z biedy w wykonaniu Indonezyjczyków.
Ognisty balijski taniec Kecak – niekoniecznie musisz to zobaczyć
Jeszcze jedną atrakcję Ubud mieliśmy pozostawioną na później. Zazwyczaj podczas podróży łatwo potrafimy wyselekcjonować miejsca, do których być może kiedyś wrócimy, a które zwiedzamy niemal na pewno ten jeden raz w życiu. Z Ubud się nie zarzekaliśmy, ale rewizyty już po niecałym roku nie planowaliśmy. Musieliśmy więc naprawdę spróbować wszystkiego. I tak trafiliśmy na tradycyjny balijski taniec kecak. Do wyboru jest kilka innych rodzajów tanecznych show, jak barong i legong ale tylko kecak miał dopisek ogień i trans. A jak jest ogień, to musi być odpał. I… głosy są podzielone, pomimo że wybraliśmy występ czołowej grupy na całym Bali. Piękne stroje były. Trans i hipnotyczne pomrukiwania też. Historia opowiedziana tańcem i kostiumami była, ale wątpliwie spójna. Na szczęście dostaliśmy również kartki z opisem wydarzeń po angielsku, dzięki czemu mogliśmy zrozumieć czemu piękna królowa uwięziona przez złego strażnika, który zniszczył park, potrzebowała pomocy podstępnego ptaka (indonezyjski symbol mitycznego Garudę), by móc zmierzyć się z wojskiem kierowanym przez hetmana polowego czy innego generała armii przebierańców. Ja się pogubiłem chyba na samym początku, zastanawiając się która to jest ta piękna. Na koniec miałem poczucie, że zakończono przedstawienie po pierwszym akcie, choć na kolejne wcale nie miałbym wielkiej ochoty. Z show o ludziach przebranych za ptaki wolałbym tego dnia obejrzeć Birdmana. Panie strzeliły sobie na koniec fotki z obsadą, więc wieczorek kulturalny balijsko-polski uznaliśmy za udany, pomimo długiego ciągu znaków zapytania w głowie po zakończonym spektaklu.
Nasz występ na balijskiej ziemi także dobiegł końca, chwilo, bo odpoczniemy tu jeszcze kilka dni z Anią przed podróżą do Australii, ale tymczasem należało zapakować się w turbośmigłową maszynę i lecąc w burzy przedostać się do Labuan Bajo, do niedużej miejscowości na całkiem dużej wyspie Flores. Może ta nazwa nie budzi jeszcze emocji, ale to do czego jest bramą, już tak. To właśnie stamtąd wyrusza się do Parku Narodowego Komodo. Do raju, tak w skrócie.