Slogan reklamowy linii KBZ brzmi flying beyond expectations. Jak szukaliśmy przewoźnika w Birmie to przeczytaliśmy gdzieś recenzję, że w reklamie nie kłamią, bo korzystając z lokalnych linii twoje oczekiwania są tak niskie, że łatwo zostać pozytywnie zaskoczonym. W samolocie dostaliśmy posiłek, o to mogło chodzić!
Z Heho, do którego dolatuje się w drodze nad Inle, trzeba przedostać się do wioski Nyaung Shwe i wciąż nie jest się nad jeziorem, a nad rzeką. To tam najlepiej nocować i zorganizować sobie wycieczkę long boatem po Inle Lake. My chcemy zwiedzić też okolicę, więc mimo niewyspania spowodowanego pobudką na lot o świcie od razu ruszamy. Skuterów władza na tym terenie odmawia obcokrajowcom, ale wiejski krajobraz idealnie pasuje do rowerów. Można na nich dotrzeć na przykład do lokalnej winnicy Red Mountain, więc jest to doskonała karta przetargowa wobec niezdecydowanych! W Birmie nie ma zbyt wielu typowych atrakcji. Poza nieskończoną ilością buddyjskich pagod, najprzyjemniejszą częścią zwiedzania jest podglądanie życia ludzi, zapoznawanie się z ich kulturą. Nas zafascynowała budowa drogi i piszemy to bez cienia ironii względem birmańskich zabytków. Na początku nie do końca rozumieliśmy sens prac, bo dotychczasowa dróżka przez pola, na której nie minęliśmy się z wieloma pojazdami, już była wyasfaltowana, ale zawsze mogła być szersza i chyba o to chodziło. Niedostatek maszyn nadrabiała ilość ludzi przy taczkach i łopatach. W tym kobiety i dzieci, pomagający z dużym zaangażowaniem i uśmiechem, pomimo palącego o tej porze słońca. Zdawali się być rozbawieni naszym zainteresowaniem. Białasy nie widziały nigdy jak się asfalt wylewa!
W winnicy Red Mountain pracownik z przyjemnością zgadza się oprowadzić nas po niedużym przybytku. Uprawę winorośli i produkcję wina wymarzył sobie i pomysł zrealizował lokalny przedsiębiorca. Do nadzoru procesu ściągnął specjalistę z Francji, z Europy przywędrowały również nasiona (Francja i Hiszpania) i beczki (Węgry). Winnica żyje głównie ze sprzedaży butelek do sklepów, restauracji i hoteli. Rzeczywiście, spotykaliśmy się z lokalnym produktem regularnie na naszej drodze. Wyobrażamy sobie, że ścieżka nie jest prosta do przetarcia, do niedawna w Birmie alkoholu ponoć się nie pijało. Wraz z otwarciem państwa na świat spożycie skoczyło, ale nie sposób konkurować cenowo z lokalną, bardzo przyzwoitą w smaku, whisky i ginem. Dostępność akurat tych trunków to efekt brytyjskiej okupacji sprzed lat, a ich niewiarygodnie niskie ceny (litr łychy to około 6-7 dolarów) to dowód na to, że nie tylko wódka może być tania (i dobra; a dlaczego dobra? bo tania i dobra!). W winnicy warto skusić się na degustację i za niewielką opłatą móc samemu ocenić czy warto zainwestować trochę więcej w butelkę ich wyrobu. Nam podeszło białe wytrawne i kilka razy zdradziliśmy z nim później whisky. Z malowniczego wzgórza, z którego pięknie widać żegnające dzień słońce, wracaliśmy uśmiechnięci i rozśpiewani, oczywiście pamiętając by na drodze zachować szczególną ostrożność.
Kolejnego dnia na łódkę wstajemy ponownie przed świtem. Ściganie się ze słońcem stało się naszą specjalnością w Birmie. Nawet w Himalajach nie zaliczyliśmy tylu wschodów co tam i za każdym razem było warto, choć tak bardzo nie lubimy zrywać się gdy jest jeszcze ciemno! Nad Inle o tej porze dodatkowo panuje chłód, który przeradza się w przejmujące zimno jak tylko wyruszamy przebijać się łodzią przez mgłę. Mimo szczękających zębów jest magicznie. Mgiełka będąca przyczyną naszego wyziębienia tworzy jednocześnie mistyczną atmosferę. Co ważne na jeziorze jesteśmy zupełnie sami, poza dwiema łódkami sunącymi na wyższym biegu wioząc innych zdeterminowanych turystów. My na szczęście nigdzie się nie śpieszymy i spokojnie możemy obserwować naturalnie toczące się tu życie. Polecamy rozważnie podejść do wyboru przewodnika po Inle Lake i upewnić się co wycieczka będzie obejmowała. W większości miejsc przewodnicy są dogadani z miejscowymi biznesami i zabierają turystów na objazd po wytwórniach tego i owego, gdzie oczywiście zostanie użytych przeciwko tobie multum technik sprzedażowych i ostatecznie złamiesz się by coś kupić. Dla nas zdecydowanie ciekawsze wydawało się oglądanie wiosek na wodzie i na wstępie dogadaliśmy się, że takim atrakcjom mówimy nie, za to chętnie odwiedzimy targowiska, na których zaopatrują się lokalsi.
O świcie nad Inle ocieplają się barwy i powietrze. Słońce wychodzi znad gór otaczających jezioro i budzi się życie. Rybacy wracają z połowów, ktoś transportuje łódź pełną wodorostów. Wpływamy do wioski zbudowanej w całości na palach. Widzimy łódeczkę całą wypakowaną maluchami zmierzającymi do szkoły prowadzoną przez serdecznie nas pozdrawiającą opiekunkę grupy. Pięć minut później mijamy dwóch szkrabów w wieku około 7 lat, ewidentnie spóźnialskich, dzielnie wiosłujących i machających nam wesoło ukazując przy tym szczerbaty uśmiech. Wszystkie mijane dzieci są roześmiane i wykazują nami pozytywne zainteresowanie. Dorośli bywają zdystansowani, część wesoło pozdrawia, część spogląda raczej podejrzliwie, może nie do końca podoba im się, że ktoś całkiem obcy przepływa pod ich oknami i z bliska podgląda jak piorą, gotują i zajmują się niemowlakami. Sami nie do końca dowierzamy, bo te obrazy są tak bardzo z innego świata i tak autentyczne zarazem, że zachwyt odbiera nie tylko mowę, ale momentami również chęć sięgania po aparat. Lepiej to po prostu chłonąć i wkładać do szuflady w głowie zamiast na kartę pamięci.
Docieramy na targ, gdzie spokojnie obserwujemy lokalny handel i jemy śniadanie. Jest tłoczno i nic dziwnego, bo targ nosi zwyczajową nazwę Five Day Market i codziennie zmienia lokalizację rotując pomiędzy pięcioma wyznaczonymi punktami. Reszta dnia mija nam na spokojnym pływaniu i oglądaniu przybrzeżnych świątyn, robiących raz mniejsze, raz większe wrażenie. Na pewno bezkonkurencyjny jest kompleks stup Nyaung Oak Pagodas w wiosce Indein. Docieramy tam pod koniec dnia, więc może dlatego jesteśmy prawie zupełnie sami. Kusiło nas odpuszczenie kolejnej pagody, zwłaszcza że w Indein wdrapaliśmy się też na wzgórze pokryte stupami, ale byłby to wielki błąd. Budowle o różnych kolorach, różniące się między sobą wykonaniem i stopniem zachowania, z wciąż widocznymi wieloma detalami, a do tego dźwięk zawieszonych na nich dzwoneczków robią wrażenie miejsca do cna niezwykłego, przepełnionego dobrą energią. W drodze powrotnej znowu natrafiamy na dzieciaki, tym razem wracające ze szkoły. Niezwykły widok kilkunastu łódek nawigowanych przez maluchy odstawiające się wzajemnie do domów stanowi piękne zakończenie magicznego dnia. Dnia, który zrelaksował nas lepiej niż cała seria zabiegów w dobrym spa.
Drugiego dnia łódki wyruszamy już później i tym razem dodatkowy polar okazuje się zbędny. Naszym celem jest kolejny zbiornik, położony sporo za Inle. O tej porze przy wjeździe na jezioro czeka już dwóch rybaków-cyrkowców przybierających wymyśle pozy dla turystów, licząc że w zamian za zdjęcie dostaną dolara. Spodobało się nam podejście naszego przewodnika, który od razu wyjaśnił, że to nie sezon na połowy z wykorzystaniem tej efektownie wychodzącej na zdjęciach techniki. A całe show jest pod turystów i nawet ta rybka co się znajduje w wyłowionym przed chwilą koszu spoczywa tam od rana. Dopływamy też na inny, tym razem sporo większy targ. Tu już można pooglądać pamiątki, chyba najładniejsze ze wszystkich na jakie natykaliśmy się w podróży. Kicz jeszcze na dobre się tam nie rozgościł. Ze smakiem urządzili sobie też mieszkańcy wiosek na palach pływające ogrody. Dość karkołomne przedsięwzięcie wymagające wbicia w dno jeziora mnóstwa bambusowych kijów, które utrzymują w jednej pozycji splecione ze sobą trawy i dalie, na których jak w normalnym przydomowym ogródku miejsowi uprawiają warzywa lub po prostu hodują kwiaty. I po świeże pomidorki nie trzeba już wcale płynąć na ląd. Ludność znad Inle poradziłaby sobie w przyszłości z filmu Wodny Świat nie gorzej niż Kevin Costner.
Pływając łodzią po Inle nie chce się by dzień się kiedyś skończył. Ale kończy się, a wyraziście pomarańczowy zachód słońca tylko trochę łagodzi rozczarowanie z tym związane. Po takich dniach jakie nas tam spotkały wcale nie chce się by nadszedł czas ruszyć dalej. Ale nadchodzi, a świadomość, że kolejny przystanek to ponoć absolutnie unikatowe Bagan tylko trochę łagodzi ten żal. Ból ze spędzonej nocy w niewygodnym autobusie sunącym przez góry po krętych i wyboistych drogach załagodzi dopiero czas.