Dzień 4: Phortse Thanga – Luza
Kilka dni wspinaczki za nami, a kolana wciąż mają się dobrze. Na ścieżkach korzystamy przez cały czas z kijów, a wieczorem rozciągamy się. Nogi naprawdę świetnie znoszą trudy trekkingu. Naszym problmem jest ciężar plecaków. Następny dzień zaczynamy od pionowego podejścia, nie czeka nas długi marsz, ale z pewnością bolesny. Kilkaset metrów przewyższenia i dalsza wędrówka już wyraźnie powyżej 4000 metrów. Ania trzyma tempo, Rafał kombinuje jak pozbyć się ciężaru. Można coś zjeść, wypić wodę, trochę lepiej rozłożyć kilogramy. Czasem wystarczy jedna niewłaściwie naciągnięta sprzączka, by źle się szło. Tego dnia idzie się fatalnie. Górka ma się ku końcowi, Ania bierze aparat, trochę wyrównujemy obciążenie i wspólnie już raźno kroczymy zastanawiając się co robić dalej. W Himalajach nie musieliśmy dotychczas przechodzić na rytm zrywania się przed świtem, bo dzienne odległości na trekkingach w okolicach Everestu są limitowane wysokością i przystankami aklimatyzacyjnymi. Tylko ile godzin można spać? Zazwyczaj wychodziliśmy przed 9, jako ostatni ze schroniska, a i tak cel osiągaliśmy bezpiecznie kilka godzin przed zachodem słońca. Tym razem w Dhole, gdzie pasowało nam nocować, jesteśmy o 11. Mieliśmy tu dojść i spędzić dwie noce, żeby przyzwyczaić się do wysokości. Teraz ten plan wydaje nam sie bez sensu. Rozkładamy się na trawie, obserwujemy sporą, ale senną o tej porze wioskę i liczymy. Kolejne miejscowości są już na 4400 metrów, a w obrębie jednego dnia marszu mamy już Gokyo (4760 m) skąd zdobywa się pięciotysięczny szczyt o tej samej nazwie. Anię ćmi lekki ból głowy i wiemy, że przyspieszanie to ryzykowna strategia. Zasobem, którego akurat nam nie brakuje jest czas. Gorzej z kasą na helikopter albo inny ratunek w dół w razie wystąpienia choroby.
Zaryzykujemy.
Odpuszczamy sobie dzień aklimatyzacyjny. Kierujemy się do kolejnej wioski, Luzy, a z niej już bez plecaków wdrapiemy się na jakiś pagórek. Ich nie brakuje, a to zawsze sygnał dla organizmu, że to nie koniec wspinania i musi się dostosowywać szybciej. Do tego jak zwykle wypijamy wiadro wody. Picie wody z przymusu jest takie uciążliwe, naprawdę.
Luza to dwa schroniska i rzeczka. Nie mamy wielkiego wyboru i trafiamy śmiesznie. Gospodarz już zdążył być po jednym głębszym, ale zapewnia, że schronisko funkcjonuje. Jest sam na chacie to sobie popija. W ciemno obstawiamy, że wkrótce zjawi się jakaś dama na tym dworze i nie pójdziemy spać głodni. Stereotypy! Dama nie zjawia się, zamiast niej puka do nas gospodarz i pyta czy ma nam coś ugotować, czy może kontynuować zwiedzanie dna butelki. Rzucamy mu wyzwanie i nie czujemy się oszukani. Kucharz z niego nie byle jaki! I już wiemy, że w Himalajach wszyscy nieźle pichcą, niezależnie od wieku, płci, promili i wysokości nad poziomem morza. W schronisku nocujemy sami. Aby uciec przed zimnem, do późna siedzimy w delikatnie ogrzewanej jadalni. Gramy w tysiąca. Gospodarz wyczuł rozrywkę i przesiada się między nami, żeby złapać zasady. HAHA – oznajmia triumfalnie gdy któreś z nas ponownie osiąga zwycięzki wynik. Po godzinie już wiedział, że dama i król kier to dobre zestawienie. -THIS IS GOOD- wskazuje palcem na meldunek i uśmiecha się jak ktoś wtajemniczony. Mówi nam, że stacjonuje w tej dziurze do połowy grudnia. Potem sezon jest definitywnie martwy, wszystko zasypie śnieg, a on na kilka miesięcy wróci do rodzinnej wioski w okolicach Namche. Jutro oczekuje małej grupy, dziś nikogo się nie spodziewał. Zorientowaliśmy się!
Dzień 5: Luza – Gokyo
Trudne podejścia zaczęły się dzień wcześniej, ale to nie sprawia, że skoro znamy już ten ból to wspina się łatwiej. Przede wszystkim przekroczyliśmy 4500 metrów i niby oddechowo nic nam nie doskwiera, ale na pewno gorzej znosimy wysiłek. Bez bólu w klatce, bez łapania panicznie powietrza, ani świszczenia w płucach, ale zmniejszona ilość tlenu działa osłabiająco. Do tego Ania ponownie musi łykać środki przeciwbólowe, kłucie w głowie nie odpuszcza, a nawet trochę się nasila. I jeszcze tych kilkanaście kilogramów na plecach. Dzień wcześniej wspinając się dla aklimatyzacji na wzniesienie, już bez obciążenia, czuliśmy się lekko jak motyle, jakby rozrzedzone powietrze nas nie dotyczyło!
Idziemy wśród huku potoku, widzimy jak zmienia się krajobraz, góry robią się groźniejsze i to nam dodaje energii.
W rejonie Gokyo znajduje się kilka jezior, są jednymi z najwyżej położonych na świecie. Najpierw naszym oczom ukazuje się bardziej sadzawka niż jezioro i narastają obawy, czy nie nastawiliśmy się na wyrost. Niepotrzebnie. Kolejne zbiorniki są znacznie większe, odbijają góry i w słońcu mienią się na turkusowo. Bajkowo! Zeszliśmy z grani i już po płaskim usłanym jedynie kamieniami terenie maszerujemy do Gokyo. Widzimy też wreszcie szczyt o tej samej nazwie, na który będziemy próbowali się dostać kolejnego dnia. Nie robi wrażenia trudnego do zdobycia, ale na tych wysokościach każdy krok pod ostrym kątem w górę, to wysiłek.
Widok wioski przyjmujemy z dużą ulgą! Już w pierwszym odwiedzonym schronisku, tuż koło jeziora, przyjmująca nas zaradna kobiecina kusi ofertą: – Normalnie biorę 2 dolary, ale nie ma z wami żadnych Nepalczyków, to dam wam pokój za darmo. Tylko jedzenie i picie zamawiacie u mnie! – to propozycja, z którą wciąż gdzieniegdzie mogą zetknąć się indywidualni turyści. Grupy z przewodnikami i tragarzami nepalskimi płacą za pobyt, bo lokalni otrzymują tańsze lub bezpłatne łóżko i spore zniżki na obiad, a ktoś musi tę dziurę w przychodach schroniska pokryć. W Gokyo wreszcie spotykamy więcej trekkerów, krzyżują się tu trzy szlaki i miejsce przyjemnie tętni życiem. Ania niestety nie czuje się najlepiej i odpuszcza aklimatyzacyjne podejście. Rafał uwolniony od plecaka i nakręcony adrenaliną prawie wbiega na wzgórze nad wioską. Księżycowy krajobraz moreny lodowca przecinającego dolinę daje przedsmak widoków jakie daje zdobycie szczytu Gokyo Ri. Nie ma mowy o wymówkach, trzeba będzie zebrać siły i zaatakować.
Dzień 6: Wejście na szczyt Gokyo Ri
Ten dzień zaczyna się nerwowo, ból głowy Ani staje się nie do zniesienia. Kompletnie paraliżujące tępe kłucie odbierające siły, chęci i nadzieje, że uda nam się kontynuować trekking. Cała apteka leków zjedzona, wypita cysterna wody i herbaty, zjedzone miski zupy czosnkowej. To nietypowe, bo apetytu nie brakuje, tylko ten ból głowy, odporny jak karaluch. Nawet pracownik schroniska, bardzo kumaty i pomocny, uważa że to nie wygląda na chorobę wysokościową i odradza nerwowe ruchy. Około południa ból słabnie, aż w końcu całkiem ustępuje. To jest nasz moment, bierzemy wodę, żele energetyczne i aparat i pchamy się w kierunku szczytu Gokyo! Przewodniki oczywiście sugerują zdobywanie szczytu o wschodzie lub zachodzie słońca, ale po pierwsze nie mamy czasu na takie kalkulacje, a po drugie widoczność w środku dnia jest fantastyczna i wolelibyśmy nie ryzykować popołudniowego zachmurzenia. Nie ma na co czekać!
Idzie jak z płatka. Oczywiście że jest ciężko, że tych 600 metrów pionowo w górę pokonujemy kroczek po kroczku, ale przystajemy rzadko, nie ciemnieje nam przed oczami, ani nie odbiera oddechu. A przede wszystkim ani przez moment nie wątpimy, że nam się uda. Idziemy po pewne zwycięstwo w starciu z górą. Kolorowe buddyjskie flagi z życzeniami witają nas na szczycie Gokyo Ri po niespełna trzech godzinach. Czujemy się fantastycznie. 5360 metrów ziemi pod nami i oczywiście cudowne widoki. Ponownie najwyższe szczyty na świecie, do których dołącza Cho Oyu widoczne na północy. I największy w Himalajach lodowiec, którego morenowa końcówka prezentuje się nam złowieszczo. Wygląda trochę jak budowa autostrady pod Warszawą, jak rozkopana kupa piachu, żwiru i kamieni. Skrywa jednak lód i niewielkie jeziorka, a wraz z wyrastającymi nad nim szczytami sprawia niepokojące wrażenie, jak ruchome piaski czekające na zbłąkanego przechodnia, nie zdającego sobie sprawy z niebezpieczeństwa.
Na szczycie spędzamy dużo czasu. Trochę za dużo. Spotykamy interesującą parę z Polski, z którą dobrze nam się rozmawia i dzieli doświadczenia, oddajemy się widokom i nagrywamy filmik wzywający kilkoro znajomych do wspięcia się na 5000 metrów. Schodzimy dopiero kiedy do Ani powraca ból głowy. Zejdziemy niżej i znów będzie dobrze, wmawiamy sobie.
Uważajcie na siebie w Himalajach
Na dole poprawa nie następuje. Intensywnie zastanawiamy się co robić dalej. W naszych planach było przejście bardzo wymagającą i dość niebezpieczną przełęczą w kierunku bazy Everestu. Zaoszczędza to trochę czasu względem obejścia dołem (od południowej strony, poprawiliby nas miłośnicy geografii) i stanowi ciekawe wyzwanie. Rozmawiamy z jednym przewodnikiem, radzi żebyśmy wzięli szerpę jeśli zdecydujemy się na taki ruch, co i tak było naszym zamiarem. Tyle że w obecnych okolicznościach ta trasa stoi pod znakiem zapytania, prędzej będziemy musieli ewakuować się na niższe wysokości. Przewodnik ostrzega: – Pierwszy raz w Himalajach? Uważajcie na siebie! -będą nam dzwoniły te słowa w głowie 24 godziny później, gdy będziemy zastanawiać się co robić, stojąc wykończeni i zagubieni na rozstaju ścieżek gdzieś pośród najpotężniejszych gór na świecie.
Pingback: Jezioro Song Kul - 12% po których boli nie tylko głowa()