Zostawmy Biszkek tam gdzie należne mu miejsce, czyli na peryferiach peryferiów świata i przy okazji naszego bloga. W stolicy Kirgistanu załatwiliśmy wizę do Tadżykistanu z pozwoleniem na przejechanie Pamiru włącznie, poznaliśmy dużo ciekawych ludzi, z którymi nasze rowerowe ścieżki splatały się jeszcze nie raz i skorzystaliśmy z dobrodziejstw miasta, by poczuć się trochę bardziej POSH niż na codzień w siodle. Nie oznacza to, że Ania kupowała torebki w Hermes, a Rafał popijał osiemnastoletnią whisky i podjadał fiołki w cukrze, ale wybraliśmy się na kawę i obejrzeliśmy półki pełne towarów w supermarkecie. Czasem tak niewiele zachodu wystarczy by zachodu poczuć powiew (zdanie ewidentnie przysponsorował nam Paulo Coelho na spółkę z Januszem L. Wiśniewskim).
I nikt nas w Biszkeku nie rozjechał, a przyznamy, że poczynamy sobie na drogach coraz odważniej. Zastanawiamy się ile dni będą potrzebować warszawscy stróże porządku by nas aresztować jeśli po powrocie nie zmienimy podejścia do przepisów. A może nieokiełznany Azjata zamieszkał w naszych głowach i nigdy się już nie wyprowadzi?!
Poszarpane myśli nigdy nie zaprowadzą nas nad jezioro Song Kul, więc obiecajmy sobie wspólnie w gronie czytelników, wydawców i autorów do Biszkeku na blogu wrócić (ta, na pewno). Może jeszcze tylko dodamy, że wśród poznanych osób kilka nosiło na bagażnikach sakwy CROSSO, więc wreszcie mieliśmy okazję, by podreperować nasz język ojczysty i poczuć się jeszcze bliżej domu. Dzięki, panowie!
Jezioro Song Kul – podjazd tylko dla twardzieli
Podjazd nad Song Kul dałoby się przerobić na epicką opowieść o cierpeniu, bólu i poświęceniu, które ostatecznie wyniosło nas na szczyt przełęczy. Odpowiednia muzyka, zbliżenia na grymasy wysiłku na twarzach i napięte mięśnie nóg przy podjazdach, a rąk podczas pchania roweru, mogłyby dobrze oddać ten wyjątkowo długi rowerowy dzień. Wspinaczka na przełęcz na 3300 metrów wprawdzie kosztowała nas sporo sił, ale zdobywanie każdego metra po fatalnej nawierzchni z silnymi uderzeniami wiatru w twarz, który dosłownie próbował zepchnąć nas z drogi, przynosiła mnóstwo satysfakcji. 12% nachylenia, a jednak dawaliśmy radę i coraz mocniej wierzyliśmy, że będziemy przygotowani też na trudy przeprawy przez Pamir. Mijały nas samochody z turystami, niektóre nawet zatrzymywały się by przeprosić za wzniecony kurz lub zaproponować wodę. Gratulowali i życzyli powodzenia. Ich podziw aktywował w nas nowe pokłady energii i dawał poczucie wielkiego bohaterstwa, choć przecież wybraliśmy się jedynie na wycieczkę rowerową. Trochę dłuższą i bardziej wymagającą, ale wciąż wycieczkę. W drodze spotkaliśmy tyle osób, które robią naprawdę ekstremalne rzeczy, których wyprawy spokojnie kwalifikowałyby się do naszych kolosów, a jednak tego dnia ta przełęcz była naszym wyzwaniem godnym pierwszych stron blogów. Przypomniała nam się wtedy wspinaczka na pięciotysięcznik w Himalajach, bo tak jak wtedy ani przez chwilę nie wątpiliśmy, że nam się uda i rozsadzająca nas od środka duma przesuwała metry kamienistego podłoża ułatwiając kołom pokonywanie kolejnych metrów. Zachodzące słońce nakładało wprawdzie odrobinę presji na ten podjazd przeplatany marszem, ale im bliżej końca tym łatwiej było o ewentualne miejsce na kemping. Rozluźnieni tą myślą wtoczyliśmy się na przełęcz krótko po tym jak słońce przestało oświetlać nam drogę. Ujrzeliśmy jeszcze położone kilka kilometrów dalej i trzysta metrów niżej jezioro, a następnie daliśmy się otoczyć egipskim ciemnościom. Nie zainwestowaliśmy dotychczas w żadną lampkę na kierownicę, a że nawierzchnia nadal groziła połamaniem kół, szprych albo chociaż nóg, to pod osłoną nocy rozłożyliśmy namiot na pastwisku nieopodal drogi.
Jako że dostęp nad jezioro Song Kul jest dość utrudniony, a teren nad wodą niebywale rozległy i w zasadzie większość czasu trakt prowadzi z dala od turkusowej tafli, to nie czuje się tam obecności żadnych ludzi. I to chyba największy urok górskiego jeziora, którego otoczenie choć zdecydowanie ciekawsze niż to nad Issyk Kul, to jednak zbyt zwyczajne by trafić na podróżnicze listy marzeń. Namiot usadowiliśmy z dala od jurt, za to blisko brzegu. Nasza letniskowa działka stała na trasie przemarszu bydła, na szczęście zwierzęcego, nie ludzkiego. Krowy podzieliły się na zaintrygowane i zaniepokojone naszą obecnością. Jedna podeszła pod sam namiot, spojrzała Ani prosto w oczy i wyfukała: „just one night!”, choć jej wzrok wyrażał co innego: „RUN”. Odeszła zostawiając wspaniałomyślnie całą kupę naturalnego nawozu do osuszenia i wykorzystania przy wypiekaniu lepioszek tradycyjną metodą nomadzkich plemion. Dopóki pogoda dopisuje nad Song Kul wypoczywa się znakomicie, ale woleliśmy nie zadzierać z krową i jej przyjaciółeczkami. Przeczekaliśmy poranną mżawkę i niespiesznie rozpoczęliśmy wspinanie na kolejną przełęcz, która miała poprzedzać długi zjazd. To tam zaczaiła się na nas ona. Klątwa. I już w następnym odcinku przystąpi do kontrataku.