Ostatnie zakupy przed wyjazdem z Sary Tasz obejmowały głównie wodę, bo przez dwa dni mieliśmy nie mijać strumieni z czystą wodą zdatną do filtrowania lub gotowania, a jedynie błotne potoki. Brakowało nam też owsianki, ale sklepy jej nie oferowały, więc spróbowaliśmy sił w jedynej typowej jadłodalni jaką w wiosce znaleźliśmy. Trwała pora śniadaniowa, powinno być łatwiej wyjaśnić czego potrzebujemy. Na hasło owsianka panie zza lady się nie speszyły wcale, więc czuliśmy, że mamy to. Trzeba było szybko załatwić sprawę i wyjść stamtąd, bo obie ekspedientki przypominały gremliny i z cholernym trudem przychodziło zachowanie przy nich powagi. Poprosiliśmy by nam tej owsianki nie szykowały, chcemy wziąć suchą paszę na wynos. Ile? Słoik? No może być i słoik, przesypiemy sobie później. I zaraz panie przyniosły nam słoik bardzo dziwnej i rzadkiej, nie mającej ze zbożem nic wspólnego… zupy. Podziękowaliśmy, wzięliśmy i zjedliśmy ją na śniadanie. Od tego czasu wiemy, że nie można ufać kobietom-gremlinom.
Jeszcze przed granicą dopadły nas dzieci z jurt wołając SNIIIIKERS i pchając od razu ręce do sakw. Mamy doskonałe podejście do najmłodszych i mnóstwo dlań cierpliwości, więc zamiast słodyczy dostały po łapkach i wykład o tym jak skończyła Wenus z Milo. Chodzą słuchy, że order uśmiechu nie będzie na nas czekał w Kirgistanie, ale Ania rozwiodłaby się ze mną gdybym oddał choćby pół jej snickersa.
Ziemia Niczyja
Posterunki kirgijski od tadżyckiego rozdziela około 20 kilometrów tak zwanej ziemi niczyjej. Było nam bardzo dobrze z tą chwilą dla siebie bez żadnego kraju nad głową. Przeprawialiśmy się przez płotoki błotne, niczyje, bo zarwały się mosty niczyje. W połowie największego z nich odwróciłem się do Ani i zawołałem przepełniony dobrymi nowinami: jest znacznie łatwiej niż sądziłem! I wtedy bosa stopa poślizgnęła się na kamieniu i wyłożyłem się z rowerem w potok. Sakwy Crosso DRY są nieprzemakalne, teraz wiemy to na pewno.
Drogi pnącej się w kierunku granicy Tadżykistanu oczywiście nikt nie wybetonował ani nawet nie wyrównał. Niczyja, przecież. Pojawił się bardzo silny wiatr w plecy i zazwyczaj mielibyśmy z tego powodu doskonałe humory, dowcipkowaniu nie byłoby końca. Tyle że to był zimny wiatr, a jeśli coś może zrujnować Ani popołudnie na ziemi niczyjej to brak snickersów lub przenikliwy chłód. Ubraliśmy się już we wszystko, dalej musielibyśmy założyć na siebie śpiwory i namiot, by dodać jeszcze jakąś warstwę. I po krótkich negocjacjach:
– UMIERAM
– Ale może jeszcze kawałecz…
– UMIERAAAAM
– Ale moż…
– UMIERAAAAAAAAAAAAM
Znaleźliśmy płaski chroniony od wiatru skrawek ziemi i schowaliśy się do namiotu. Tak naprawdę, z ciepłych rzeczy ostały nam się wyłącznie śpiwory. Wystarczyły by ochronić nas przed chłodem nocy na 4000 metrów. Nad nami spadały gwiazdy. Niczyje.
Tadżycki przekręt
Tadżykistan powitał nas tak jak żegnały kirgijskie dzieci, czyli wyciąganiem rąk po fanty. Że niby jakaś dezynfekcja rowerów i butów, że dostaniemy obowiązkowy kwit sanitarny. A koszt tej obowiązkowej usługi granicznej to ileśtam. Nas poprosił o 15 zł za osobę. Musieliśmy zastosować ten sam manewr co z dziećmi wzmacniając odrobinę argumentację:
– Wasza ambasada w Biszkeku i nasza w Duszanbe [nie ma polskiej ambasady w Duszanbe] powiedziały, że na granicy nie pobiera się żadnych opłat.
– Ambasada tak powiedziała? Która ambasada?
– Wasza! Możemy tam teraz zadzwonić [faktycznie, numery mieliśmy zapisane w telefonach, ale na tej granicy nie ma zasięgu]
W międzyczasie Ania wyszła podpytać Czechów, którzy przekraczali granicę w drugą stronę samochodem na kazachskich numerach o co chodzi z tym dokumentem. Przyznali, że może być nam potrzebny, ale że oni sami na odczepnego oddali jakieś dwa dolary cwaniakowi.
Papier dostaliśmy, lipnej dezynfekcji dokonano, a my nie oddaliśmy nawet złotówki oszustowi. Powiedzieliśmy że możemy mu dać dwa dolary, ale odjechaliśmy bez płacenia. Oczywiście opłata względem rowerzystów jest bezprawna (nie wiemy czy istnieje obowiązek dla innych pojazdów), ale z relacji innych osób wjeżdżających w Pamir od strony Kirgistanu wynikało, że łapówkę płacą wszyscy. Tylko jedna para sakwiarzy z Holandii nie została o nią poproszona. Wiele osób płaciło znacznie więcej niż tych 15 zł. Mamy nadzieję, że ambasady zrobią coś z tą informacją jaką (z tego co nam mówili) wysyłają do nich podróżni, a dusza skorumpowanego pogranicznika będzie się pałętać pomiędzy wioskami środkowego Kirgistanu. Kwity sanitarne mamy do dziś, nigdy nikomu ich nie pokazywaliśmy. Nikt nigdy o nie nie prosił.
Mała Ojczyzna nad jeziorem Karakul
Tadżycki punkt kontrolny znajduje się już za przełęczą i przez większość dnia szykował nam się zjazd kilkaset metrów w dół z 4200 metrów nad ogromne jezioro Karakul. Na tych wysokościach powietrze się tak rozrzedza, że kolory dostają kontrastowo-saturacyjnego świra. Na niebie odcina się każdy obłok, a błękit jeziora unosi się ponad taflę i podgryza zbocza gór. Wszędzie toczy się wielka bitwa pomiędzy kolorami niebieskim i białym.
Tuż przed wioską Karakul wyprzedziła nas grupa motocyklistów, zdecydowanie największa jaką spotkaliśmy podczas całej podróży. Przypatrujemy się, a tam znajome rejestracje. Reprezentacja całej Polski! No to pędzimy, z jednej strony cieszymy się, że może będzie okazja na spotkanie, a z drugiej żartujemy, że tyle osób zajmie wszystkie miejsca w homestayach. Ale ten gdzie zatrzymała się grupa miał jakieś sekretne komnaty na zbyciu wykańczane jeszcze w momencie rozpakowywania naszych sakw. Nic poza czterema ścianami i dywanem, ale też nic więcej nie było nam potrzebne. A wieczór wśród rodaków na wyżynach Pamiru to bezcenna chwila. Wprawdzie część szybko złożyła spać wysokość, a część nastrój urlopowy [ :) ] to i tak radość z tej zawiązanej na szybko małej ojczyzny przyćmiła nam na chwilę nawet radość z tego, że wreszcie mamy ten wymarzony Pamir pod kołami i w obiektywie. I po raz pierwszy od czasów opuszczenia Pekinu mogliśmy napić się prawdziwej whisky!
A teraz niech Pamir z obiektywu przemówi sam za siebie: