Dlaczego jedwabnym szlakiem na rowerze zamiast Ameryki Południowej?
A to było tak.
Decyzja zapadła jeszcze w Australii, tuż przed wyruszeniem z hostelu w Sydney na lotnisko. Nie było to żadne nagłe olśnienie, nie pojawiły się też nowe niezwykłe okoliczności. Głowę mieliśmy wówczas już napakowaną informacjami odnośnie siatek połączeń i możliwych kierunków marszruty przez Amerykę Południową. Od dwóch miesięcy dostawaliśmy alerty cenowe dla kilku kierunków dostępnych z Nowej Zelandii i Australii na drugą stronę Pacyfiku i żaden nie zachęcił nas do zakupu biletów. Na półkuli południowej trwała już jesień, pchanie się do naszej wymarzonej Patagonii zimą mijało się z celem, a rozpoczynanie zwiedzania gdzieś od północy (Ekwador, Peru) jeszcze windowałoby koszty biletów. Co dziwne, nie czuliśmy nadchodzącego bólu przez rezygnację z tych planów. Zapewne z trzech powodów, które trafiły w źródło bólu:
- To mogłoby być za dużo piękna podczas jednej podróży i nie do końca byśmy je docenili, z czego zdawaliśmy sobie sprawę. Nie przesadzamy, długie wędrowanie to szczepionka przeciw codziennym wielkim zachwytom nowymi miejscami i sytuacjami.
- Nasz wymarzony pomysł na Amerykę Południową był podczas tej podróży nie do zrealizowania, więc tym łatwiej odłożyć plany na przyszłość.
- Ciągnęło nas do jakiegoś wyzwania, sprawdzenia się w walce z samym sobą. Taki wpis do prywatnego CV w naszych głowach, z którego będziemy szczególnie dumni.
Tak często powtarzana jest rola pierwszego kroku w wielu przedsięwzięciach, także w kwestii odbycia długiej podróży po świecie, że można zapomnieć się zastanowić ile właściwie w tym prawdy. Tymczasem, wygląda na to, że wiele. Czytaliśmy zarówno książki jak i blogi o dalekich wyprawach rowerowych, realizowanych także w ramach podróży dookoła świata. Na początku naszej wędrówki wydawało się to dla nas jeszcze kompletnie abstrakcyjne, fajny koncept, ale w naszych głowach raczej z półki z fantasy niż literaturą faktu. Najpierw musieliśmy rozsunąć wiele zasuw i odpiąć kilka łańcuchów pętających nasze umysły, nim te drzwi stały się dla nas możliwe do otwarcia. Nowy plan po przeanalizowaniu wszystkich opcji powstał w drodze na lotnisko w Sydney. Tydzień później, będąc już w Nowej Zelandii, kupiliśmy bilety do Japonii (JetStar postawił na rewelacyjne promocje na kierunku Nowa Zelandia – Australia – Tokio obsługiwane przez wygodnego dreamlinera) traktując to jako najprzyjemniejszy efekt uboczny odpuszczenia Ameryki Południowej. Dziesięć kolejnych tygodni w cywilizacji (po 5 dla Nowej Zelandii i Japonii) wyostrzyło apetyty na powrót do nieokiełznanej Azji.
Chiny- jedwabny szlak na rowerze- brzmiało to jak dobry początek nowej przygody, wokół której zaczęliśmy się organizować. Na bazę przed startem wybraliśmy sobie Pekin, wizy do Chin pomimo opóźnienia wynikającego z trwającego Golden Week w Japonii (national holiday) załatwialiśmy jeszcze w Tokio, podobnie jak zamawianie kluczowych elementów wyposażenia rowerowego do takiej wyprawy (i nie tylko rowerowego, musieliśmy na przykład zamienić kuchenkę z gazowej na wielopaliwową). Również jeszcze z Japonii odesłaliśmy pocztą część naszego ekwipunku, by trochę zdjąć sobie trudu z pleców. Późniejszą wymianę dóbr na trasie Warszawa-Pekin przeprowadziliśmy dzięki specjalnej delegacji złożonej z rodziców Ani, którzy wybrali się nam naprzeciw do chińskiej metropolii. My zanim szczęśliwie rozłożyliśmy wszystkie nasze manatki w ambasadzie RP w Pekinie, zwiedziliśmy jeszcze w dwa dni Szanghaj. Jeden nocny pociąg i dwa dni dokonywania rekonesansu później mieliśmy już na oku rowery, na które pewnie za tysiąc kilometrów, a może dopiero za dwa patrzeć nie będziemy mogli. A teraz należało jedynie poskładać wszystkie klocki i zbudować z nich nasze środki lokomocji na najbliższe miesiące. Na koniec jeszcze tylko musieliśmy wypić odpowiednią ilość whisky na zaś i wreszcie mogliśmy ruszyć na rowerowy podbój Chin.
Ruszyliśmy na rowerach jedwabnym szlakiem i póki co mamy za sobą prawie 800 przepedałowanych kilometrów, po których zatrzymały nas formalności wizowe, ostatni przymusowy przystanek przed wjazdem na teren Azji Centralnej. O tym etapie opowiemy wam lada dzień w kolejnym wpisie.
Lot z Nowej Zelandii do Ameryki Południowej
A na koniec mała ciekawostka techniczna na temat cen lotów przez ocean i wzdłuż niego. To że liczba kilometrów jakie ma do pokonania samolot nie jest kluczowym czynnikiem ceny za bilet, zapewne wszyscy wiedzą. W tej branży nic nie działa równie skutecznie na obniżki i występowanie promocji jak konkurencja i masy ludzi zainteresowane połączeniem. Co więcej, konkurencja musi prowadzić swoją politykę cenową, zamiast dołączać do zmowy z innymi liniami. Tę robotę robią low-costy, a w tym rejonie konkretnie JetStar. Z Christchurch do Tokio jest jakieś 9400 km, zaś z Christchurch do Santiago, najbliższego dużego portu lotniczego Ameryki Południowej, około 9300 km. Oczywiście, samoloty nie latają po prostej, ale te wartości stanowią punkt odniesienia. Nasza trasa do Japonii zahaczała o Golden Coast w Australii, do Chile również nie ma bezpośredniego połączenia z Christchurch. Porównując bezprzesiadkowe loty z Auckland, trasa do Chile oznacza ledwie 800 kilometrów nadłożonych względem trasy do Tokio. My za bilet z bagażem zapłaciliśmy poniżej 1000 zł za osobę, a chcąc dostać się do Santiago w tym samym czasie musielibyśmy liczyć się z wydatkiem około 5000 zł za osobę. Jak na bliźniaczy dystans ta różnica robi wrażenie. No ale to nie w Tokio będzie można obejrzeć z trybun finał Copa America 2015! Póki co Quantas nie planuje zlecić swojej linii-córce (JetStarowi właśnie) trasy przez Pacyfik. Najdalej w tamtym kierunku można dostać się tanio na Hawaje, ale planujący podróż dookoła świata mogą z nadzieją spoglądać na plany Air New Zealand, która pod koniec roku odpala połączenia do Santiago i Buenos. Może pomiędzy nimi, a Quantas i LAN nawiąże się jakaś rywalizacja cenowa z korzyścią dla pasażerów.