Jedwabny szlak na rowerze – kulisy

1 lipca 2015  By nakreceni.in 
0


Dlaczego jedwabnym szlakiem na rowerze zamiast Ameryki Południowej?

A to było tak.

Decyzja zapadła jeszcze w Australii, tuż przed wyruszeniem z hostelu w Sydney na lotnisko. Nie było to żadne nagłe olśnienie, nie pojawiły się też nowe niezwykłe okoliczności. Głowę mieliśmy wówczas już napakowaną informacjami odnośnie siatek połączeń i możliwych kierunków marszruty przez Amerykę Południową. Od dwóch miesięcy dostawaliśmy alerty cenowe dla kilku kierunków dostępnych z Nowej Zelandii i Australii na drugą stronę Pacyfiku i żaden nie zachęcił nas do zakupu biletów. Na półkuli południowej trwała już jesień, pchanie się do naszej wymarzonej Patagonii zimą mijało się z celem, a rozpoczynanie zwiedzania gdzieś od północy (Ekwador, Peru) jeszcze windowałoby koszty biletów. Co dziwne, nie czuliśmy nadchodzącego bólu przez rezygnację z tych planów. Zapewne z trzech powodów, które trafiły w źródło bólu:

  1. To mogłoby być za dużo piękna podczas jednej podróży i nie do końca byśmy je docenili, z czego zdawaliśmy sobie sprawę. Nie przesadzamy, długie wędrowanie to szczepionka przeciw codziennym wielkim zachwytom nowymi miejscami i sytuacjami.
  2. Nasz wymarzony pomysł na Amerykę Południową był podczas tej podróży nie do zrealizowania, więc tym łatwiej odłożyć plany na przyszłość.
  3. Ciągnęło nas do jakiegoś wyzwania, sprawdzenia się w walce z samym sobą. Taki wpis do prywatnego CV w naszych głowach, z którego będziemy szczególnie dumni.

Tak często powtarzana jest rola pierwszego kroku w wielu przedsięwzięciach, także w kwestii odbycia długiej podróży po świecie, że można zapomnieć się zastanowić ile właściwie w tym prawdy. Tymczasem, wygląda na to, że wiele. Czytaliśmy zarówno książki jak i blogi o dalekich wyprawach rowerowych, realizowanych także w ramach podróży dookoła świata. Na początku naszej wędrówki wydawało się to dla nas jeszcze kompletnie abstrakcyjne, fajny koncept, ale w naszych głowach raczej z półki z fantasy niż literaturą faktu. Najpierw musieliśmy rozsunąć wiele zasuw i odpiąć kilka łańcuchów pętających nasze umysły, nim te drzwi stały się dla nas możliwe do otwarcia. Nowy plan po przeanalizowaniu wszystkich opcji powstał w drodze na lotnisko w Sydney. Tydzień później, będąc już w Nowej Zelandii, kupiliśmy bilety do Japonii (JetStar postawił na rewelacyjne promocje na kierunku Nowa Zelandia – Australia – Tokio obsługiwane przez wygodnego dreamlinera) traktując to jako najprzyjemniejszy efekt uboczny odpuszczenia Ameryki Południowej. Dziesięć kolejnych tygodni w cywilizacji (po 5 dla Nowej Zelandii i Japonii) wyostrzyło apetyty na powrót do nieokiełznanej Azji.

Chiny- jedwabny szlak na rowerze- brzmiało to jak dobry początek nowej przygody, wokół której zaczęliśmy się organizować. Na bazę przed startem wybraliśmy sobie Pekin, wizy do Chin pomimo opóźnienia wynikającego z trwającego Golden Week w Japonii (national holiday) załatwialiśmy jeszcze w Tokio, podobnie jak zamawianie kluczowych elementów wyposażenia rowerowego do takiej wyprawy (i nie tylko rowerowego, musieliśmy na przykład zamienić kuchenkę z gazowej na wielopaliwową). Również jeszcze z Japonii odesłaliśmy pocztą część naszego ekwipunku, by trochę zdjąć sobie trudu z pleców. Późniejszą wymianę dóbr na trasie Warszawa-Pekin przeprowadziliśmy dzięki specjalnej delegacji złożonej z rodziców Ani, którzy wybrali się nam naprzeciw do chińskiej metropolii. My zanim szczęśliwie rozłożyliśmy wszystkie nasze manatki w ambasadzie RP w Pekinie, zwiedziliśmy jeszcze w dwa dni Szanghaj. Jeden nocny pociąg i dwa dni dokonywania rekonesansu później mieliśmy już na oku rowery, na które pewnie za tysiąc kilometrów, a może dopiero za dwa patrzeć nie będziemy mogli. A teraz należało jedynie poskładać wszystkie klocki i zbudować z nich nasze środki lokomocji na najbliższe miesiące. Na koniec jeszcze tylko musieliśmy wypić odpowiednią ilość whisky na zaś i wreszcie mogliśmy ruszyć na rowerowy podbój Chin.

Ruszyliśmy na rowerach jedwabnym szlakiem i póki co mamy za sobą prawie 800 przepedałowanych kilometrów, po których zatrzymały nas formalności wizowe, ostatni przymusowy przystanek przed wjazdem na teren Azji Centralnej. O tym etapie opowiemy wam lada dzień w kolejnym wpisie.

Lot z Nowej Zelandii do Ameryki Południowej

A na koniec mała ciekawostka techniczna na temat cen lotów przez ocean i wzdłuż niego. To że liczba kilometrów jakie ma do pokonania samolot nie jest kluczowym czynnikiem ceny za bilet, zapewne wszyscy wiedzą. W tej branży nic nie działa równie skutecznie na obniżki i występowanie promocji jak konkurencja i masy ludzi zainteresowane połączeniem. Co więcej, konkurencja musi prowadzić swoją politykę cenową, zamiast dołączać do zmowy z innymi liniami. Tę robotę robią low-costy, a w tym rejonie konkretnie JetStar. Z Christchurch do Tokio jest jakieś 9400 km, zaś z Christchurch do Santiago, najbliższego dużego portu lotniczego Ameryki Południowej, około 9300 km. Oczywiście, samoloty nie latają po prostej, ale te wartości stanowią punkt odniesienia. Nasza trasa do Japonii zahaczała o Golden Coast w Australii, do Chile również nie ma bezpośredniego połączenia z Christchurch. Porównując bezprzesiadkowe loty z Auckland, trasa do Chile oznacza ledwie 800 kilometrów nadłożonych względem trasy do Tokio. My za bilet z bagażem zapłaciliśmy poniżej 1000 zł za osobę, a chcąc dostać się do Santiago w tym samym czasie musielibyśmy liczyć się z wydatkiem około 5000 zł za osobę. Jak na bliźniaczy dystans ta różnica robi wrażenie. No ale to nie w Tokio będzie można obejrzeć z trybun finał Copa America 2015! Póki co Quantas nie planuje zlecić swojej linii-córce (JetStarowi właśnie) trasy przez Pacyfik. Najdalej w tamtym kierunku można dostać się tanio na Hawaje, ale planujący podróż dookoła świata mogą z nadzieją spoglądać na plany Air New Zealand, która pod koniec roku odpala połączenia do Santiago i Buenos. Może pomiędzy nimi, a Quantas i LAN nawiąże się jakaś rywalizacja cenowa z korzyścią dla pasażerów.




nakreceni.in
nakreceni.in
Nakręceni to Ania i Rafał. Na półtora roku zamieniliśmy etat w biurze na życie w podróży. Z plecakiem i namiotem przemierzyliśmy Azję aż na kraniec świata w Nowej Zelandii. W drodze powrotnej już na rowerze przejechaliśmy z Chin do Gruzji zostawiając pod kołami między innymi szlaki Pamiru. Blog to nie tylko wirtualna szuflada wspomnień, będziemy tu dalej dzielić się przemyśleniami o świecie, często z przymrużeniem oka, bo tak jak w podróżowaniu, tak i w pisaniu o podróżach dystans ma znaczenie. Zostańcie z nami! Jeśli chcielibyście nam zadać pytanie, czy też zaproponować współpracę lub kierunek kolejnego wyjazdu, piszcie na adres: nakreceni.in@gmail.com







Sprawdź również:




Czytaj więcej
Tsukiji market - aukcja tuńczyków W Tokio mieści się największy na świecie targ rybny, ale to nie obroty sprzedaży uczyniły go sławnym wśród turystów. To licytacja tuńczyków, która odbywa się bladym świtem na Tsukiji, uczyniła to miejsce wartym pielgrzymek zainteresowanych...