Wracamy myślami do Iranu i widzimy tę historyczną osadę jako nasz pierwszy irański zachwyt. Nie na plażach w Saint Tropez, ani nie w kolorowym podwodnym świecie parku Komodo, ale w Kaszan, miasteczku tradycyjnych perskich willi, postanowiliśmy odzyskiwać spokój ducha po przygodzie w Teheranie. A Kaszan obok tego wyróżnienia bynajmniej nie przeszło obojętnie. Zaczepiały nas dzieci w wieku szkolnym i wesoło pozdrawiały hello tourist! Dziewczynki, z natury przecież pilniejsze, prezentowały dość szeroki repertuar pytań po angielsku, a na koniec posyłały za nami buziaka, jakby ten szeroki uśmiech wcześniej nie był dla nas wystarczającą oznaką przyjaznego nastawienia. W ogóle jaka to scena, irańskie uczennice w hidżabach okryciem poniekąd podkreślające mądre i dumne oczy konwersujące całkiem swobodnie w obcym języku nieprzyjaciela, na koniec z uroczą wyniosłością składające ręce do ust i wydmuchujące w naszym kierunku całusa. To było obrazek całego pobytu i zawsze go przywoływaliśmy, gdy Irańczycy próbowali nas wyjątkowo zuchwale oszukiwać na cenach. Ale w Kaszan akurat nie próbowali.
Dopuszczali się za to innej nikczemności, nie ostrzegali mianowicie przed kupnem wody różanej. Gdyby to może jeszcze była faktycznie woda różana, a nie jej zapachowe odmiany, ale zarówno aloes jak i jaśmin nawet dodawane po kropelce do wody potrafiły ją nieodwracalnie skazić. Zaskakujące że hezbollach nie zainteresował się jeszcze tą odmianą broni biologicznej.
Lodziarnie serwujące między innymi lody szafranowe i stoiska ze świeżo wyciskanymi sokami to jeden ze znaków charakterystycznych irańskiej ulicy. Drugi to sklepy tematyczne: tu wyłącznie garnki, za ścianą wiatraki, a na bazarze cały kwartał zajmują majtki, po skarpetki już trzeba pójść za róg, ale warto, bo niedaleko są pawilony z guzikami, a tylu różnych wzorów, kształtów i kolorów guzików nie zobaczycie nawet w Muzeum Guzików w Łowiczu (nawet jeśli takowe naprawdę istnieje). Z bazarów w Iranie ten w Kaszan podobał nam się najbardziej. Być może chodziło o efekt świeżości, zachwycaliśmy się każdym łukiem, sklepieniem i dziedzińcami skrywającymi nieduże meczety. Setki metrów w labiryncie korytarzy za każdym razem naprowadzały nas na coś innego, a ulubionymi przystankami były ogromne komnaty, w których ulokowały się pijalnie herbaty i palarnie fajki wodnej serwujące również świetne dania kuchni irańskiej bez dokonywania zamachu na portfel. Tam w Iranie gdzie dochowuje się etykiety podawania herbaty, do aromatycznego czaju podawane są ciasteczka migdałowe lub daktyle, kostki cukru, których nie dorzuca się do filiżanki, lecz rozpuszcza bezpośrednio w buzi, a przede wszystkim nabat, kryształy cukru doprawione szafranem, wbite na patyk jak lizak lub w sześciennej formie przypominającej kamyki. Tym samym, w Kaszan mogliśmy się najeść zamawiając wyłącznie herbatę. Pieniądze lepiej zostawić na wejściówkę do którejś z odrestaurowanych tradycyjnych perskich willi. W niszczejące budynki zainwestowano grube pliki riali, czyniąc z nich obiekty do zwiedzania, ekskluzywne hotele lub przynajmniej klimatyczne restauracje. Kashan Hills 90210, bez dwóch zdań.
Abyaneh, ulepione z innej gliny
O ile Kaszan rozwija się turystycznie, a przy tym wciąż utrzymuje lokalny klimat, o tyle Abyaneh, wioska oddalona godzinę szaleńczej jazdy w zdezelowanej taksówce, to niemal skansen. Jest tam wprawdzie jakiś hotel, restauracja, kawiarnia, a nawet stróżówka, w której od turystów pobiera się wjazdowe, ale miejsce jest prawdziwe jak żal czytelników o zbyt powolne nadrabianie relacji z Iranu. Cały fenomen Abyaneh sprowadza się do chałup wykonanych z czerwonego błota i do tego, że grupa mieszkańców zdecydowała się nie opuszczać tego zbocza żyjąc dalej w średniowiecznych warunkach w ciszy i spokoju zakłócanych jedynie trzaskiem lustrzankowych migawek. Z osobliwości można się tam natknąć także na drzwi z dwiema różnymi kołatkami wydającymi inne dźwięki by móc wewnątrz odróżnić czy podejść i otworzyć kobiecie ma kobieta, czy mężczyźnie mężczyna. Jakie to wygodne, jakie to irańskie!