Jedna przełęcz dzieliła nas od Samarkandy. Mogliśmy uniknąć wspinaczki i wjechać do miasta od innej strony, ale zahartowani w górach Pamiru woleliśmy się trudzić niż nudzić. W dniu podjazdu doszła nam jeszcze jedna przeszkoda. Dopadło nas zatrucie, chleb powszedni turystów przemierzających Azję Środkową. Z nami region obchodził się dotychczas wyjątkowo delikatnie, chociaż już dawno porzuciliśmy samodzielne przygotowywanie posiłków posilając się smacznie i niedrogo w przydrożnych knajpach. Być może posunęliśmy się o jeden majonez za daleko i żołądki zareagowały histerycznie. Długo opieraliśmy się wyczołganiu z namiotu, schowani w krzakach tuż obok ruchliwej drogi, czekając na chwilę lepszego samopoczucia. Sił do podjazdu starczyło na pierwszych sto metrów w pionie, potem Ania usadowiła się w pickupie jadącego przez wzniesienie chłopaka, który zareagował na nasze nawoływania z pobocza i z chęcią udzielił pomocy. Ja uparłem się, że w Uzbekistanie wyłącznie pedałuję i wziąłem się z górą za bary. Robiąc co kilometr postoje na skręcanie się z bólu po dwóch godzinach widziałem już imponujący napis informujący o wkroczeniu w rejon Samarkandy i wesołe okrzyki handlarzy suszonymi owocami i przyprawami: jest, jest, twój mąż przyjechał. Ania odpoczywała leżąc na murku, a nie mający zbyt wiele do roboty tego dnia sprzedawcy z przełęczy doglądali jej, zaparzyli zioła i raczyli historyjkami o dziadkach z Polski. Na bank z Chrzanowa.
Podziękowaliśmy za troskę kupując miętę, suszone melony i orzechy, po raz któryś już zaskakując się niskimi cenami w Uzbekistanie i uczciwym podejściem wobec zagranicznych przybyszy. Oboje czuliśmy się trochę lepiej i bez ociągania ruszyliśmy kilkudziesięcio kilometrowym zjazdem do Samarkandy. Pierwszego miasta na naszej drodze w Azji Środkowej, które miało nas olśnić, miało nieść ze sobą bogatą historię i architekturę dalece wyprzedzającą radziecką stylistykę, tak na osi czasu jak i w kwestii estetyki. I nie zawiedliśmy się Samarkandą. Jest oazą na pustyni urbanistycznej biedy napotykanej przez nas wcześniej w innych Stanach. W Uzbekistanie też nie ma architektonicznego tortu, a jedynie trzy wisienki, oprócz Samarkandy to Bukhara i Khiva.
Oszałamiające zabytki Samarkandy
Khivę wywiozło trochę zbyt na północ byśmy mieli tam tym razem trafić, ale uprzedzając fakty, na nas większe wrażenie zrobiła Samarkanda niż Bukhara, pomimo że trzeba przemierzyć kawałek bezbarwnego miasta, by dotrzeć do atrakcji, które niesie za sobą historyczne centrum. Jego główny punkt stanowił Registan, dawniej publiczny plac otoczony trzema imponującymi wielkością i wykończeniem budynkami szkół islamskich, zwanych medresami. Najstarsza pamięta początek piętnastego wieku, czasy świetności Samarkandy. Dziś cały teren wokół Registanu jest bardzo reprezentatywny, co wielu przyjezdnym najwyraźniej nie odpowiada. Nie mogliśmy zrozumieć skąd taka niechęć turystów do wybrukowanych zamkniętych dla ruchu uliczek, gustownych butików (poza pasażem parterowych sklepów stylizowanych na stare budowle z piaskowca, a przypominające amerykańskie outlety z przedmieść), czystych parków i zrewitalizowanych przestrzeni pomiędzy poszczególnymi zabytkami, które dzieli dystans w sam raz na spacer. To Lonely Planet wypowiedziało się krytycznie na temat ukrycia prawdziwej Samarkandy przed odwiedzającymi i nadzwyczaj wiele napotkanych osób wdrukowało sobie taką negatywną wizję pachnącego historią miasta w podświadomość. Tymczasem, bazar Siob mieszczący się tuż obok wspaniałego meczetu Bibi Chanum, przy deptaku prowadzącym z Registanu do zabytkowego cmentarza Shahizinda koncentruje życie zwykłych mieszkańców i wystarczy za nimi podążyć by w ciągu trzech minut znaleźć się w labiryncie uliczek, gdzie za murami chronią swą prywatność Tadżycy i mniejszość Uzbecka. Można się tam natknąć również na zabytkowe ruiny, dla których nie starczyło już miejsca na planie odnowionego centrum miasta. To wszystko jest dostępne na wyciągnięcie ręki i warte sprawdzenia, choć- nie oszukujmy się- nie dla dusznych uliczek starych dzielnic przyjeżdża się dziś do Samarkandy. Od tego jest Bukhara. Do Samarkandy przyjeżdża się dla niebieskich kafelków, symbolizujących tak wiele rzeczy, że trudno dociekać co autorom najmocniej zaprzątało myśli. Kolor niebieski miał między innymi odstraszać moce nieczyste, ale mogła być to również woda jako podkreślenie bogactw miasta wyrastającego w suchym regionie.
Trzy kolory: NIEBIESKI
Jeśli kochasz niebieskie kafelki, sklepienia łukowe i potężne kopuły, pokochasz także Samarkandę. Rzecz w tym, że zdobienia w architekturze islamu są nęcące dla naszych oczu, bo są tak bardzo inne od tego co znamy z naszej kultury. Muzułmanie w sztuce nie stosują motywów ludzkich ani zwierzęcych. Nie ma aniołków, syrenek, minotaurów, ani nawet kotków też nie ma (smuteczek). Są za to fantazyjne ornamenty i wersety z Koranu, które dla nas wyglądają jak dopełnienie tej barwnej mozaiki, bo przecież arabska kaligrafia nie składa się dla nas w słowa . I ta architektura, pomimo dbałości o detale, mnogości wzorów i licznych niuansów, tak jak i aniołki musi się opatrzeć i przestać zachwycać, ale w Samarkandzie ten stan nas jeszcze nie dopadł. Przez trzy dni pobytu nie było potrzeby zbierać szczęki z podłogi, bo i tak by zaraz opadła tam z powrotem.