Ta notka zawiera wstęp, który przekornie znajduje się na końcu wpisu. Jeśli nie lubicie skakać po treści jak w Grze w Klasy u Cortazara to po prostu przeczytajcie wszystko od początku do końca i przyjmijcie, że wpis zawiera wstęp i pod(w)stęp.
Przejebane jest to miasto – powiedziałem Ani wracając do hostelu w Manili. Na co dzień posługuję się polszczyzną czystą, może nie składaną w rymowany trzynastozgłoskowiec, ale bez nadmiaru emocjonalnych kłujących wrażliwe uszy wstawek. Stolica Filipin obudziła jednak mojego Mrocznego Pasażera, wywołała we mnie uczucia skomplikowane. Mieszankę szoku i obrzydzenia, nie całkiem zresztą uczciwie, bo przecież nic szczególnie nieprzyjemnego mnie nie spotkało. Spędziłem blisko trzy godziny chcąc zdobyć bilety na autobus na północ, do Banaue. Spędziłem je w komunikacji miejskiej i po prostu przekonałem się jak bardzo przepełnione ludźmi jest to miasto i zetknąłem się z jego biednym obliczem. Z ludźmi leżącymi na schodach prowadzących do metra, nie zwykłymi bezdomnymi ale powykręcanymi agonalnie nędzarzami znajdującymi się- zdawałoby się- pięć minut od ukrócenia ich męk na tym świecie. Z żebrakami wyciągającymi ręce po pieniądze znacznie bardziej dramatycznie niż wyćwiczone w ulicznym teatrze dzieci z Cebu i z dziećmi właśnie, bawiącymi nago pyłem i kurzem ulicznego rynsztoku. A na dokładkę, z tłumem wpychającym się do zatłoczonych już do granic wagonów kolejki naziemnej, a później toczącym walkę o wydostanie się z niej na ich stacji. Trudno mi było wyobrazić sobie nas odbywających tę samą trasę z bagażem w postaci wielkich plecaków. Jak zazwyczaj, próbując zmagać się z niemożliwym, odnieśliśmy sukces, o czym za chwilę.
Manila za dnia nie budzi grozy, ale trzeba wielce wyrafinowanego gustu, by czerpać przyjemność z przemierzania jej ulic. Miałem ten jeden dzień załatwiania biletów (połączony z wizytą w banku i z poszukiwaniami Cinnabons’ów), a później kolejny gdy z portu w oczekiwaniu na prom na Palawan zrobiłem sobie wyprawę do bankomatu HSBC (bodaj jedyny bank na całych Filipinach, który wciąż nie pobiera prowizji za wypłatę, a do tego ma wysoko ustawiony limit jednej transakcji- z moich informacji wynika, że chcąc wyciągnąć np 30000 peso- około 2500 zł- na same prowizje bankomatowe wyda się od 50 do 120 zł, zaś w HSBC 0 zł). W sumie zszedłem i zjechałem jeepneyami i kolejką naprawdę kawał miasta. Wziąłem też raz trójkołowiec, ale to nie jest mój ulubiony środek transportu; zawsze zderzają się ze sobą oczekiwania finansowe kierowców względem białego człowieka z moim rozumieniem słowa daleko. Kiedy wysiadłem ze stacji, którą wskazał mi facet w hostelu jako najbliższą bileciarni na autobus do Banaue, nie wiedziałem, dokąd się dalej kierować. On polecał wzięcie tuktuka. Telefon jeszcze zipiał na kilku procent baterii, ale mapa z aplikacji to bezużyteczna rzecz, jeśli nie wiadomo gdzie szukać. Spróbowałem z trójkołowcem. Na dwóch ulicach wszyscy to samo: 80 peso, bo to daleeeko. Albo zmowa jakaś, albo to naprawdę jest daleeeko. Wszyscy ustawiają się celując wzrokiem w tę samą stronę, więc mam wskazówkę w jakim kierunku iść. Jak pytam o drogę przypadkowych ludzi to robią minę jakby mieli się rozpłakać i podają odpowiedź tak nieprzekonani jakbym przepytywał ich z matematyki. A jak bardzo Filipińczycy beznadziejni są z matematyki to niedługo wam opowiemy. Mijam kolejne dwie przecznice i wychodzi mój drugi problem z trójkołowcami. Większośc tych ich cen jest akceptowalna (to wszystko mniej niż za trzaśnięcie drzwiami taxówki w Polsce), a ja po prostu wykłócam się żeby nie psuć rynku i nie być tym naciągniętym. To beznadziejna misja, bo bezmyślne masy ze Stanów i z Niemiec już poczyniły szkody nieodwracalne, a moje utargowane dwa złote są bardziej sprawdzaniem się w grze negocjacyjnej niż poczynioną oszczędnością. W końcu dostaję swoję cenę i po kilku minutach jestem na miejscu. To nie były nawet dwa kilometry! W drugą stronę wybieram inną stację kolejki i docieram do niej pieszo w ciągu piętnastu minut. Daleeeko – nie przypuszczam, żeby maratony stały się kiedykolwiek popularne na Filipinach.
Pozostałe manilskie wspomnienia są równie niejednoznaczne. Łatwo odnajduję się w jeepneyowej sieci połączeń, ale podczas jednej z przejażdżek ginie trochę moich komórek mózgowych wyskakując w samobójczej misji z mojej głowy kiedy ocieramy się o inny pojazd (oba zmieniały pas). Kompletnie zamieram nie wydając żadnego odgłosu ostrzeżenia dla ludzi siedzących po stronie tarana. A ci zabielają się na twarzach. Do końca musiałem wierzyć, że lokalsi się połapią i to tylko jedna z ich chorych zabaw na drodze. Później na Filipinach na naszych oczach wydarzyły się jeszcze dwa wypadki i minęliśmy ciało kobiety zabitej chwilę wcześniej na motorze, więc wyleczyłem się ze złudzeń, że to drogowe szaleństwo jest pod kontrolą. Swoją drogą, do Banaue wozi ludzi już tylko jeden przewoźnik Ohayami, bo drugi (Florida) zaliczył niedawno wpadkę (w przepaść) na tej trasie i wycofał się z tego kursu.
Na mieście zaczepiają mnie tylko dwie prostytutki i to na zdecydowanie najciekawszej ulicy w mieście. Uporządkowanej, ale barowej, a nie biznesowej. Dziewczyny są ładne i nie wulgarne- tak wyobrażałem sobie filipińskie prostytutki. Na swoją obronę dodam, że nie poświęciłem tym wyobrażeniom zbyt wiele czasu. Nie włącza się we mnie dziennikarska ciekawość i nie przechodzimy do rozmowy o stawkach. Przechadzam się też chinatown, gdzie smród drobiu żywego, ubijanego i ubitego wyciska łzy. Przez pół kilometra nie oddycham, to chyba mój rekord. Trafiam do luksusowego centrum handlowego. Tam aromamarketing resetuje moje zmysły, wszystko lśni się, a ludzie uśmiechają jakby obsługiwali angielskiego króla. Mam ochotę wyściskać każdego pracownika i objąć wszystkie bielutkie kolumny w tej wypasionej wersji Arkadii. U nas nie ma takich galerii handlowych, ociekających luksusem, a nie goszczących wcale najdroższych marek. U nas nie ma też slumsów. Manilę można uznać za kompletniejsze miasto, niż taką Warszawę, zwłaszcza jeśli kogoś kręcą slumsy. Poza oazami prywatnych osiedli i biznesową dzielnicą Makati Manila jest jedną wielką favelą. Nie znalazłem Cinnabonsów, znalazłem Army Navy (gorąco polecane przez przyjaciół eksplorujących Filipiny rok wcześniej) i zjadłem całkiem smacznego burgera. Przez bardzo krótką chwilę podoba mi się to miasto, a potem znów czekam absurdalnie długo czekam na metro, by nie dostać się do wagonu. Przyjeżdża krótki skład. Tłum gęstnieje, mnie też już jest więcej bo razem ze mną stoi Mroczny Pasażer i dopiero piąty pociąg zabiera nas na pokład. PIĄTY! Przejebane jest to miasto – podśpiewuję sobie w głowie pod jakąś wymyśloną melodię imitując w powietrzu palcami grę na gitarze. Nie idzie mi najlepiej, bo nigdy nie uczyłem się grać na gitarze, ale muszę czymś zająć myśli w tym cuchnącym tłoku.
Ani razu nie zabrałem ze sobą w miasto aparatu i być może nawet lepiej. Nie czułbym się dobrze robiąc zdjęcia skażone ludzkim nieszczęściem. A to co zasługiwałoby na uwiecznienie to właśnie obrazy ludzkiego cierpienia, brudu i świadectwa zapomnienia tego miasta przez Boga. Tej samej Manili, w której niedawno msza święta z udziałem papieża zgromadziła rekordową liczbę wiernych w całej historii kościoła. Serce mi się nie kraje, bo nie mam w sobie dość empatii, ale naprawdę życzę tym ludziom chociaż trochę lepszych czasów. To jedno z niewielu miejsc w Azji, gdzie nie czułem, by ktoś tu był szczęśliwy.
Z plecakami przemieszczanie się komunikacją idzie nam lepiej. I bez nich jesteśmy duzi, a teraz dodatkowo mamy potrzebną do pchania się masę. Ochrona w metrze udaje, że sprawdza nasz bagaż opukując go patykiem i za chwilę wciskamy się do wagonu. Zmieniamy linię, znów przechodzimy pozorną kontrolę i tym razem używamy więcej siły by znaleźć się w środku. Najtrudniej jest wysiąść. Facet, który widzi nasze próby dostania się już stację wcześniej bliżej drzwi śmieje się na głos. Życzliwie, ale nie wróżąc sukcesu. Na naszej stacji pompujemy powietrze, by zwiększyć objętość i obniżyć głos. EXCUSE ME- wypowiadamy to tak, by brzmiało bardziej jak groźba niż prośba. Albo nas wypuścicie, albo was stąd wyniesiemy. Tłum ustępuje i naprawdę pomaga nam wysiąść. Odrobina życzliwości w przejebanym mieście.
Piszemy tego bloga oboje. Któreś z nas tworzy wpis, a drugie go recenzuje. Często nie zgadzamy się ze sobą, nachodzi nas chęć zmiany i rozpoczyna się dyskusja. Czasem okraszona lekkim fochem. Decydujemy przespać się z tematem. A skoro przespać, to pośród ciemnej nocy, stęchniętej pościeli i niezadowolnych chrząknięć sąsiadów zza ściany głośno godzimy się. Tak tkwimy do rana, w tym nieprzegadanym porozumieniu, związani myślą, że to przecież nasze wspólne przeżycia, które jedynie wyrażamy innymi słowami, niż to drugie spisało w wordzie. Jak to pogodzić, skoro publikujemy wspólnie? Rankiem bywa, że rozejm się rozsypuje. Wreszcie ktoś ustępuje, ktoś zagryza złość masłem orzechowym. Te sytuacje też wybudzają Mrocznego Pasażera: racja małżeńskiego stanu wymaga zmian! I tak właśnie ten wpis powstał, nie jako my, a jako ja. I tak od czasu do czasu zapewne pojawi się wpis pierwszoosobowy podpisany Anią lub Rafałem. Dla przeciętnego Polaka, nic się nie zmieni. Dla nieprzeciętnego, bo czytelnika naszego bloga, w zasadzie też niewiele, poza tym, że jeśli napotka on wpis z adnotacją pisze Rafał, to prawdopodobnie lepiej będzie gdy nie przeczyta go na głos przy dziecku. Bez przesady jednak, nikt tu nie będzie imitował Bukowskiego, to jednak blog podróżniczy– nie pozostawia pola do dyskusji Ania i z pewnym ociąganiem, ale jednak się z nią zgadzam.