Nowezelandczycy swoje flagowe szlaki nazwali nieskromnie The Great Walks, narzucili konieczność rezerwacji noclegów, która wraz z ich ceną limituje liczbę odwiedzających. Poza „9 wspaniałych” rozmieszczonych na dwóch, a właściwie na trzech wyspach (Rakiura Track znajduje się na Stewart Island- niedużej przybudówce Wyspy Południowej), można przebierać w opcjach dłuższych i krótszych trekkingów, a Lonely Planet wydało nawet o nich osobny przewodnik. Jeśli ktoś ma wystarczająco dużo czasu i zapału to może wręcz całą Nową Zelandię zdobyć pieszo, bo w 2011 roku otwarto szlak Araroa, ciągnący się przez 3 000 km, z północy na południe. Władze przekonują, że przejście tej trasy powinno być marzeniem, jak nie obowiązkiem każdego Kiwi.
Jednak prawda jest taka, że nawet najbardziej spektakularny, świetnie przygotowany szlak nie przyniesie odpowiednich wrażeń, jeśli pogoda nie dopisze. Szczyt sezonu w Nowej Zelandii przypada na grudzień-luty, ale jak wiecie wtedy to my się jeszcze opalaliśmy na Filipinach, więc rezerwując bilety na kwiecień postanowiliśmy przyjąć co życie przyniesie. Z resztą przeważnie staramy się wręcz celować w okresy tuż przed sezonem lub po jego zakończeniu, ale skłamalibyśmy mówiąc, że nie mieliśmy obaw. Wyobrażaliśmy sobie nas rozbijających dzień-w-dzień przemoczony, przegniły już namiot (bo leje nieprzerwanie), trzęsących się z zimna (bo zabrakło kolejnych warstw ubrań) i wyjeżdżających kompletnie rozczarowanych (bo mgła zawłaszczyła widok). Po miesiącu zmiennej, acz bardzo łaskawie obchodzącej się z nami nowozelandzkiej pogody, stwierdziliśmy że znów mamy ogromne szczęście; spotkaliśmy się z opinią, że pogoda w NZ jest zupełnie nieprzewidywalna i po chłodnym, deszczowym lecie może przydarzyć się ciepła sucha jesień. Wersji tej nie potwierdzają jednak sami mieszkańcy bo nasz entuzjazm pogodowy przeważnie był gaszony stwierdzeniem „kwiecień, jak kwiecień, przeważnie tak to tu wygląda”. Zasady panujące na szlakach czy w wypożyczalniach samochodowych też sugerują, że kwiecień to jeszcze high-season. Branża turystyczna wyznaczyła jego koniec na 29 kwietnia. Nie wiemy co się stanie jutro z tym pięknie świecącym dziś słońcem, ale wiemy, że spadną ceny. I to spadną znacząco.
Kepler Track to 60 kilometrów jednego z najpiękniejszych, jak i lepiej przygotowanych szlaków na Wyspie Południowej, a do tego zaczynającego się i kończącego w tym samym miejscu, co nie jest bez znaczenia, bo nie trzeba martwić się o transport. Standard kosztuje: miejsce na kempingu za osobę w sezonie to 18 NZ$, a łóżko w schronisku 54NZ$ (po sezonie będzie to odpowiednio 5 i 15$), jednak to nie cena, a dostępność miejsc mogłaby pokrzyżować nam plany. Mogłaby, gdybyśmy stwierdzili, że nie jesteśmy w stanie przejść drugiego dnia 24 kilometrów z plecakami, najpierw ostro się wspinając, a potem zbiegając w dół. To była jedyna możliwość, bo schronisko na szczycie było zarezerwowane do ostatniego miejsca i to pewnie od wielu tygodni. Zostawały kempingi, opcja dla twardzieli, wiadomo.
Znacie nas, nie odpuściliśmy, a wręcz po zakończeniu cali obolali przekonywaliśmy siebie, że dalibyśmy radę i z jednym noclegiem! Może i tak, ale po co? Mając czas i dobrą pogodę warto się nie śpieszyć i podelektować widokami. Nie czujemy się na siłach by tworzyć opisy przyrody jak Eliza Orzeszkowa i ograniczymy się do pokazania zdjęć, ale przyznajemy, że było tak magicznie, że gdyby obok nas przeszła grupa hobbitów, to byśmy zwyczajnie pozdrowili ich hello. Pasowaliby tam. Poznając Nową Zelandię nie dziwimy się wcale, że Peter Jackson właśnie w swojej ojczyźnie postanowił zekranizować Władcę Pierścieni. Obecnie skojarzenie Nowej Zelandii z Władcą Pierścieni jest tak silne i naturalne (Hobitta można z łatwością kupić nawet w sklepach z pamiątkami), że nie zdziwimy się jak niedługo Tolkien powszechnie będzie uważany za Nowozelandczyka i stanie się bardziej nowozelandzki niż sam Jackson, którego nie kinomaniacy często biorą za Amerykanina (bielszego brata Michaela).
Trzeba przyznać, że 54$ za noc za osobę to całkiem drogi nocleg. Do tego nawet jeśli wybierzesz opcję schroniska to jedyne co zostanie Ci zaoferowane to ciepła wieloosobowa sala, woda pitna i gaz do gotowania (to ostatnie wyłącznie w sezonie). Garnki, prowiant i wszystkie potrzebne rzeczy musisz wnieść na plecach sam, bo w przeciwieństwie do Azji nikt tu usług tragarza nie oferuje. Toaleta to zwykły, często całkiem śmierdzący wychodek, a wszystkie śmieci musisz zabrać ze sobą, bo koszy nikt tu nie postawił. Pojawiają się za to limity wejść, czyli planując urlop w ostatniej chwili może się okazać, że nie będziesz miał gdzie na szlaku spać. Myślicie, że narzekamy? Wręcz przeciwnie! Kończąc trekking zgodnie stwierdziliśmy, że już dawno nie czuliśmy tak bliskiego kontaktu z przyrodą jak tutaj. Na szlaku jest infrastuktura, ale ograniczona została do niezbędnego minimum, brak jakichkolwiek udogodnień. Prowadziliśmy ze sobą długie rozmowy jak można pogodzić dzisiejszą masową turystykę, z ochroną przyrody i stwierdzamy, że to chyba najlepsza droga: limity, opłaty, sprawna organizacja przy jednoczesnym braku ułatwień. I może czasami nie uda ci się zobaczyć tego co chcesz, bo zabraknie miejsc, nie będziesz w odpowiedniej formie lub nie pozwolą Ci na to fundusze. Ale czy dostawanie tych wszystkich miejsc „na tacy” nie zmniejsza ich atrakcyjności? A tak naprawdę chodzi o to, że jest nas coraz więcej, wyjeżdzamy coraz chętniej i jeśli chcemy w przyszłości wciąż mieć możliwość kontaktu z dziką naturą, to trzeba się zastanowić jak jej do tego czasu nie zadeptać. Nowa Zelandia już swój sposób znalazła i przyklasnęlibyśmy Azjatom, gdyby zdecydowali się podążyć tą samą ścieżką!
Pingback: Nowa Zelandia - porady praktyczne | Taniej i lepiej()