Tej nocy sądziliśmy, że odfruniemy. Wraz z namiotem. Na kemping dotarliśmy wyjątkowo późno i rozbiliśmy się w pierwszym równym miejscu. Mnóstwo gwiazd na niebie, lekki wietrzyk, nawet ciepło, zupełnie nie zapowiadało się na jakieś zaskoczenie pogodowe. Ani było trochę niedobrze po długiej krętej drodze, więc szybko schowaliśmy się do namiotu i usnęliśmy. Obudziła nas wichura, taka że coś, co powinno być naszym sufitem, niemal stykało się z ziemią. Oprócz stałego podmuchu, co jakiś czas mocy dodawały uderzenia, jakby wiatr włączał kolejny bieg. W takiej atmosferze spać się nie dało i dopiero przestawienie samochodu tak by osłaniał namiot przynajmniej z jednej strony w połączeniu z zatyczkami do uszu zdały umożliwiły jako tako odpoczynek przed kolejnym dniem. Kolejnym wietrznym dniem na południowo-wschodnim wybrzeżu. Ta strona Południowej Wyspy przewietrzyła nas tak, że nie potrzebowaliśmy szukać ani pralni, ani prysznica przez kilka dni. Na w razie czego jednak, zamiast wśród ludzi, wybieraliśmy przebywanie wśród dzikiej przyrody. Lwy morskie wylegujące się na plaży nie przejmowały się ani wiatrem, ani zapachem człowieka (same zresztą zapachu fiołków nie roztaczają). Byle dać im się wylegiwać, jakby wiecznie trapił je sobotni kac.
Nowa Zelandia tak ma, że lato za dnia, przeradza się w zimę w nocy, a delikatna bryza, zdecydowanie wiosenna, przyjmuje postać jesiennej zawieruchy z deszczem zacinającym niemal poziomo. Jednego dnia przeżywa się tu nieraz cztery pory roku, a te nagłe uderzenia wiatru zniechęcają do zaniedbań takich jak zostawianie czegokolwiek lekkiego bez zabezpieczenia. O porządku przypominają również oposy, które potrafią rozciągnąć torbę ze śmieciami po całym kempingowym terenie. Oposy to jedyne dzikie lądowe zwierzęta, jakie słyszy się lub widzi na codzień w Nowej Zelandii. Przywieźli je tu Australijczycy czym nagrabili sobie u lokalsów na wiele pokoleń. Szkodnik biega po drzewach i obżera ich pędy, szkodzi też ptakom i tego już dla Nowozelandczyków za wiele. Ptaki mają tu status specjalny, są dobrem narodowym, a bogactwo gatunków czyni ten kraj ornitologicznym rajem. Tak przypuszczamy, bo sami mamy w tej materii wielkie braki. Nie chcielibyśmy się przyznawać, jakie pytania między sobą zadajemy na głos próbując dojść do prawdy w zakresie tematyki fauny i flory. Lepiej stoimy z geografii: otóż Nowa Zelandia stanowiła część superkontynentu Gondwana (to było naprawdę dawno, ani nas, ani was, ani nawet najstarszego górala nie było wtedy jeszcze na świecie) i na tyle wcześnie wydzieliła się od niego samotnie dryfując ku zawłaszczonemu miliony lat później krańcowi świata, że na Ziemi nie zdążyły pojawić się jeszcze ssaki. I zanim ich tu Holendrzy, Brytyjczycy i Australijczycy nie przywieźli, to na wyspach rozwijało się ptactwo. Nie miało wrogów, więc wiele gatunków zatraciło umiejętność latania. Stąd między innymi kultowy ptaszek kiwi, jeden z najbardziej znanych nielotów na świecie (i mało kto je widział, bo są małe, żerują w nocy i są tak rzadkie, że poza specjalnymi sanktuariami człowiek ma niewielkie szanse na zetknięcie z nimi). Skrzydła ptakom przydałyby znacznie później, od kiedy Maorysi (ludność sprzed czasów kolonizacji Brytyjskiej, przybyła do Nowej Zelandii z wysp Polinezji Francuskiej) zasmakowali w grillowanych udkach odwiecznych lokatorów tego zakątka ziemi. Niektóre gatunki nie przetrwały tej wyżerki, na szczęście kiwi nie było jednym z nich.
Te wszystkie ciekawostki wyjaśniają wiele z dzisiejszej Nowej Zelandii. Na przykład to, że lokalni za wszelką cenę postawili na ochronę gatunków zwierząt i roślin, które były tu na długo przed człowiekiem, dlaczego Nowa Zelandia jest tak niezwykła, dlaczego ptaki bez wyrobionego instynktu obronnego nie chowają się przed nami, a podchodzą dziobać nasze śniadanie i buty, ciągnąć nasze sznurówki i paski od plecaka. Dlaczego podlatują tuż przed nos jakby chciały nas pozaczepiać, zachęcić do zabawy albo sprowokować. Te nowozelandzkie atrakcje według nas są unikatowe na skalę światową. A przynajmniej mogą o nich pomarzyć Azjaci i Europejczycy.
W Nowej Zelandii są też fiordy, można do nich podejść bardzo blisko i nie tylko karmić z ręki, ale i pogłaskać (puszczamy oko dowcipowi z brodą długą jak u Gandalfa). Milford Sound jest jednym z najbardziej deszczowych miejsc na świecie, ale za to całkiem łatwo tam trafić, do fiordu da się dotrzeć drogą asfaltową, jak na miejscowe warunki to w skali Ani krętą ledwie na „jest mi trochę niedobrze”. A potem załadować się na statek i obejrzeć schodzące do oceanu zbocza z bliska na całej długości fiordu (przy obstawie stada delfinów wesoło tańczących wokół statku i lwach morskich wygrzewających się na skałach, traktujących turystów znacznie bardziej obojętnie niż delfiny). Tu również Nowozelandczykom udała się trudna sztuka pogodzenia atrakcji turystycznej z zachowaniem równowagi w przyrodzie. Statków jest tylko kilka (różnych przewoźników), ale są dość duże by zabrać wszystkich chętnych danego dnia. W efekcie, wprawdzie nie pływa się po zatoce dwuosobową łódeczką (choć za horrendalne pieniądze można skusić się na kajak), ale nie czuje się też tłoku na wodzie. Ponownie, jest nam zaoferowane doświadczenie na tyle intymne, na ile można chcąc zaspokoić ciekawość turysty nie szkodząc przyrodzie. A akurat do podziwiania brzegów fiordu większa łódź nadaje się równie dobrze, co kajak.
Nowa Zelandia oferuje również spacer po lodowcach: Franz Jozef i Fox. Tam dopiero może skoczyć ciśnienie budżetowcom, bo dziś zarówno spacer po lodowych jęzorach, jak i podziwianie ich w pełnej krasie jest możliwe wyłącznie z helikoptera. Wycieczki zaczynają się już od 300 dolarów, ale trzeba przyznać, że jeśli komuś marzy się spacer po lodowcu właśnie w Nowej Zelandii to i tak powinien się spieszyć. Jeszcze trzy lata temu dało się dotrzeć na lodowiec z przewodnikiem z ziemi. Proces cofania się lodu postępuje jednak tak szybko, że po atrakcji wkrótce zostaną w okolicy jedynie turystyczne wioseczki, wyjątkowo bez klimatu, nie dające powodu by zagościć tam na dłużej. Jakby miejscowi wiedzieli, że powstają jedynie tymczasowo. Trekkingi (zwłaszcza pod Foxem) na punkty widokowe, aby przyjrzeć się lodowcom z bliska i z daleka to na szczęście nadal świetne punkty wycieczkowego programu na trasie po Wyspie Południowej. Warto przejść się choćby dlatego, by zobaczyć znaki i ślady informujące o postępującym wycofywaniu się jęzora. Robi wrażenie, można poczuć, że przypatrując się chwile dłużej widzielibyśmy ruch lodu, jak topniejący śnieg w słoneczny wiosenny poranek. Już wam wspominaliśmy, że Nowa Zelandia jest całkiem młodą panną i jej charakterek wciąż się kształtuje.
Piszemy wam o tej nowozelandzkiej przyrodzie, bo dla niej się tu przyjeżdża. My zdecydowaliśmy się skusić pięknem Wyspy Południowej, na Północną nie docierając wcale. Tym razem postawiliśmy na góry, a nie wulkany i gejzery. Może to też wpływa na nasz doskonały odbiór kraju kiwis, bo to głównie północ zbiera krytykę za ciągnące się w nieskończoność pomostowe chodniki zamiast ścieżek na szlakach i za zbyt duże oddzielenie człowieka od przyrody. Może jest to prawda, może jedynie ziarno, a może to tylko frustracja części turystów, którzy sami nie wiedzą czego chcą (dziko, dostępnie, łatwo, nie za łatwo, tanio, bez innych ludzi- i długo można by wymieniać te tkwiące w nas- turystach- sprzeczności), ale na południu tego nie ma. Są nieloty, fiordy, lodowce, magiczne lasy, wietrzne wzgórza i surferskie plaże. Ludzie też są, często specyficzni; i o tym opowiemy jak tylko zakończymy aklimatyzację w Japonii!