Dotrzeć do położonej na końcu świata Nowej Zelandii nie jest znowu aż tak trudno. Z Polski to pewnie ze 2-3 przesiadki, a z Australii, dzięki tanim liniom łączącym oba kraje, to już w ogóle pestka. Za kupione z wyprzedzeniem bilety zapłacicie jak za wieczór z kacem dzień po w Ulubionej. Nic tylko przyjechać w ostatniej chwili na lotnisko w Sydney i… bardzo się przeliczyć. My, na szczęście, nie dotarliśmy na za pięć. Kłopotów nie przeczuwaliśmy, ale wolimy nie wyrzucać więcej w błoto pieniędzy na loty. Daliśmy sobie aż cztery godziny zapasu i żadna nie okazała się nadto.
Stanowiska Jetstara niemal w całości poświęcono tego dnia na gaszenie pożaru za odwołanym lotem na Hawaje. Pasażerowie chcieli znać swoje opcje, zwłaszcza ci, którym przepadły w związku z tym kolejne połączenia, do Kanady i Stanów (tym akurat linia nie miała nic do zaoferowania nic poza wyrazami współczucia). Nie dość że stracili lot, to jeszcze w konsekwencji tracili dzień na staniu w długiej kolejce składających reklamację. Nie było nam ich żal, w głowach się poprzewracało, żeby tak sobie na Hawaje latać! Jedno okienko na dwa pozostałe- odprawiane- loty zatkało się spodziewanie szybko. Wolno tym samym zleciały dwie następne godziny. Kiedy dotarliśmy do stanowiska odprawiono nas, ale z kwitkiem. Bez biletu wyjazdowego z Nowej Zelandii nie wsiądziemy na pokład. Sprawdziliśmy wcześniej warunki wizowe nowozelandczyków i rzeczywiście wspomniano tam o dowodzie na to, że opuścimy ich kraj. Cóż, po pierwsze nie braliśmy tych wymogów na serio, bo jednak to nie USA, żeby chcieć tam migrować za pracą. Po drugie czuliśmy, że graniczne customs zamotalibyśmy naszą historyjką, a mieliśmy ustaloną wspólną wersję. Po trzecie, to jest wyjątkowo głupi przepis, znany nam z Chin i krajów postsowieckich, który da się obejść refundowanymi rezerwacjami lub zwykłym wydrukiem, wypisanym samemu w wordzie, potwierdzającym rezerwację (notabene, stosowaliśmy już ten trik wcześniej). Na procedury linii lotniczej nie byliśmy przygotowani, ale przeczuwając nasze wątpliwości jak daleko możemy posunąć się z blefem chłopak z obsługi Jetstara podkreślił, że potrzebuje mieć numer lotu, datę, godzinę i oczywiście destynację. To niewiele, ale musieliśmy wyjść z długiej kolejki i poszukać wiarygodnych informacji. Macie półtorej godziny na kupienie tego biletu– pracownik linii dodał pocieszająco.
Zrobiliśmy telefon do przyjaciela i za chwilę mieliśmy potwierdzoną choć nieopłaconą rezerwację na przypadkowy lot linią Air New Zealand. Kilka dni później kupiliśmy bilety na inny dzień, na inne linie, ale w to samo miejsce. Tymczasem wróciliśmy na koniec kolejki i po chwili zorientowaliśmy się jak wiele osób jest w tej samej sytuacji co my. Co druga osoba odchodziła od stanowiska bez biletu, nerwowo wygrzebując komputer lub smarfon z bagażu. Na lotnisku w Sydney internet jest na szczęście ogólnodostępny, ale i tak panowała tam atmosfera lekkiej paniki. Jedni mieli rozładowany sprzęt, inni poszukiwali środków na karcie, bo woleli nie mierzyć się z nowozelandzkimi celnikami mając fałszywe dane. Tacy musieli jeszcze zapoznać się z warunkami refundacji ich biletu. W biegu, na ostatnią chwilę, ale wszyscy zdążyli dotrzeć na pokład.
Na lotnisku w Sydney ucięliśmy sobie jeszcze pogawędkę z Hindusem wyrzucającym Ani odżywkę z bagażu podręcznego (nigdzie w Azji nie zwracano już uwagi na płyny przy kontroli osobistej, przechodziła nawet duża butelka wody, Australijczycy z rozpędu postanowili nie rozstawać się z antyterrorystycznymi przepisami). Według niego niemal całość obsługi lotniska stanowią obcokrajowcy. Przy samej odprawie osobistej pracują ludzie z dwunastu krajów! Ta wieża Babel póki co trzyma się solidnie.
Celniczka w Christchurch puściła nas bez żadnych dowodów rezerwacji. Przeprowadziła za to dość luźny wywiad, który miał coś z sympatycznego przesłuchania. To gdzie już byliśmy w podróży, co nam się podobało i gdzie Rafał spędzał urodziny, bo były niedawno. Zdaliśmy test na wiarygodność i przeszliśmy do etapu… dezynfekcji. Lecąc do Nowej Zelandii należy wypełnić uczciwie deklarację o wwożeniu jedzenia, sprzętu biwakowego i produktów pochodzenia naturalnego, a potem czekać na zabawne konsekwencje. Oddaliśmy trekkingowe buty (z resztkami gleby na podeszwie) i namiot do LABORATORIUM, dosłownie, z którego wróciły do nas czyściutkie i bez śladów innych cywilizacji.
– To może jeszcze nam wypierzecie kurtki i polary, co?
– Dobra, dobra, zmykajcie już stąd!
W Christchurch środek nocy, hala przylotów wygląda wtedy jak poczekalnia dla bezdomnych. Backpackersi pokładają się na wykładzinie i krzesłach. Z podłogi obsługa kulturalnie przeganiała koło 3 w nocy, z siedzeń rozłożonych w śpiworach przeczekujących noc, dopiero koło 7 rano, racjonalnie tłumacząc, że niedługo zjawią się tu również klienci biznesowi i ten widok dzieci z dworca zoo może im się nie spodobać. Odebraliśmy z rana samochód i odsypianie zostawiliśmy na pierwszy bezpłatny malowniczo położony camping jaki natrafiliśmy. Na szczęście, daleko jechać nie musieliśmy!