Zanim dojedziemy do Buchary opowiemy wam o bawełnie. Po tym co przeczytacie, nie założycie już nigdy innej koszulki niż tej fair trade. Tak właśnie będzie!
Odwiedzając Uzbekistan we wrześniu trafiliśmy na czas bawełnianych zbiorów. Nieustannie mijały nas wypchane białym puchem półotwarte samochody dostawcze, a przydrożne pola zapełniły się ludźmi zasuwającymi jak mróweczki od wczesnego ranka do późnego popołudnia. Uprawa bawełny budzi jedno istotne skojarzenie, historycznie właściwe, choć przecież tak niewygodne: niewolnictwo. I mówiąc o białym złocie Uzbekistanu, jednego z nawiększych na świecie producentów bawełny, nie da się od niewolnictwa uciec, o czym uświadomiło nas małżeństwo, które ugościło nas w swoich całkiem eleganckich progach pierwszej nocy po wyjeździe z Samarkandy.
Gościnność w Uzbekistanie
Droga w kierunku Buchary ani przez chwilę nie żegnała się z wioskami i miasteczkami, co pod koniec dnia oznaczało dla nas zbliżające się problemy z rozbiciem namiotu. Uzbekistan znacznie lepiej niż Kirgistan radzi sobie z zagospodarowaniem przestrzeni, tam gdzie nie odgradzają się od ulic gospodarstwa- zupełnie zreszta zadbane i uporządkowane- tam rozciągają się pola uprawne i sady owocowe. Samarkandę i Bucharę dzieli blisko 300 kilometrów drogi, więc żeby pokonać ten dystans w 3 dni, musieliśmy nastawić się na duże dzienne przebiegi, ale pedałowanie po zmroku (nawet jeśli wreszcie ze światłami- zakupionymi w Samarkandzie!) to była już zbędna nadgorliwość. Miejsc na namiot jednak brak, hoteli również, poza jednym miejscem, które nie posiadało licencji na goszczenie obcokrajowców. Odbiliśmy w boczną dróżkę licząc na kogoś, kto pozwoli nam rozłożyć się pośród porastających pole jabłoni. I fartownie zastaliśmy przed bramą gospodarza sadu, a ten bez żadnych pytań zgarnął nas do swojego domu, a zanim rozłożył spanie zarządził wspólną wieczerzę. Trafiliśmy naprawdę dobrze, rodzinę przedsiębiorców-sadowników, która dzięki swojej ciężkiej pracy dopiero co przeniosła się do nowiutkiego domu. 50 tysięcy dolarów już w niego wpompowałem – przyznał mi się gospodarz, ale było to jedyne bezpośrednie nawiązanie do pieniędzy jakie padło podczas całego bardzo udanego wieczoru.
Przyznamy wam się, choć mogliście się już z wcześniejszych wpisów sami domyślić. Nie każda forma gościny sprawia nam przyjemność i jesteśmy wielce sceptyczni względem spotykających nas zaproszeń. Nie o aspołeczność się nawet rozchodzi, bo dosyć swobodnie radzimy sobie z gadką o niczym, łatwo wcielamy się w rolę przytakiwaczy lub bajkopisarzy, gdy trzeba opowiedzieć swoją historię dostosowaną pod oczekiwania rozmówcy. Potrafimy nawet sprowadzić nasz angielski do siedmiu istotnych słów wypowiadanych ze wschodnim akcentem, jak i udawać biegłość w języku rosyjskim używając pięciu wyrażających wszystko i nic okrągłych zdań. Umiemy też śmiać się na zawołanie, przerysowywać zdziwienie i puszczać mimo uszu bzdurne prawdy objawione charakterystyczne dla niezbyt rozgarniętych ludzi, którzy wiedzą lepiej (np.: że do kolejnego miasta jest 150 kilometrów, chociaż mapa twierdzi, że 70). Nie dziwią nas nawet prośby o pieniądze, bo i świat zachodni ich pożąda; można się przyzwyczaić. My po prostu nie lubimy tracić czasu, chyba że na twitterze lub instagramie. Nie lubimy prowadzić przez cały wieczór rwanych rozmów o niczym, w których bariera jest nie tyle językowa, ile społeczna. Potrafimy, ale nie lubimy. Bezpłatny posiłek cieszy nas jedynie wówczas, gdy poza ciałem karmi się też umysł, a procesu trawienia nie zakłóca wyrzut sumienia, że podjadamy ludzi nie mających tak naprawdę co do garnka włożyć. Popularna w Europie koncepcja płacenia obcym ludziom za usługi całkiem nam odpowiada. I może tym bardziej doceniamy, gdy spotyka nas życzliwość, jakiej na nic byśmy nie zamienili. Tak właśnie mieliśmy tym razem.
Rozmowa po rosyjsku o konkretach (chyba trochę podszkoliliśmy się językowo przez te trzy miesiące w Azji Środkowej), o Polsce, o zwyczajach panujących w Uzbekistanie, o ludziach i ich problemach, z małżeństwem gospodarzy, którym towarzyszyły dwie córki, tylko potwierdziła nasz dotychczasowy odbiór mieszkańców Uzbekistanu. Wcinaliśmy bliny i słuchaliśmy przemyśleń zatroskanych o swój kraj, a zarazem dumnych z niego obywateli: widzicie, tutaj też można godnie żyć! Mówili o tym, że wszystkie mniejszości narodowe żyją tam w zgodzie, bo łączy ich wspólnota interesów: lepsza przyszłość dla siebie i rodziny. O tym, że rodziny zakładane są za wcześnie i stąd ogromna liczba rozwodów, bo w wieku kilkunastu lat nie podejmuje się mądrych wyborów. I o tym, że to w synów inwestuje się pieniądze, to ich wysyła się na płatne studia i utrzymuje w większych miastach, żeby kiedyś mogli zadbać o rodziców i przyszłą żonę. Kiedy następnego dnia rano zasugerowaliśmy, że może byśmy odwdzięczyli się za gościnę, małżeństwo jedynie zaśmiało się i spytało czy mamy za dużo pieniędzy, skoro w ogóle to proponujemy. My nie udzielamy gościny dla korzyści, tacy po prostu jesteśmy, każdego w potrzebie przyjmiemy pod swój dach.
Bawełniane niewolnictwo
Wracając do bawełny, to własnie tamta para sadowników uświadomiła nam istnienie do dzisiaj niewolniczych przepisów. Dzieci nie idą do szkoły, tylko w pole, bo trwają chlopki. My powiedzieliśmy dość i nasze córki zostają w domu. U was nie ma chlopki? Jakiej chlopki? U nas jest żubr, bóbr, k….a łoś, ale chlopki? Może chodzi o wykopki? Od słowa do słowa wreszcie pojęliśmy, chodziło właśnie o bawełnę (ros. chlopok). W Uzbekistanie nadal praktykuje się zwoływanie wszystkich rąk do pracy przy zbiorze białego puchu, najczęściej bez żadnej gratyfikacji finansowej, co i tak niewiele poprawiałoby sytuację, skoro mówimy o ciężkiej i wielogodzinnej tyrce kilkuletnich dzieci. Produkcji bawełny bardzo sprzyja autorytarny ustrój i to nie tylko z uwagi na niewolnicze warunki pracy, ale także na sposób eksploatacji środowiska naturalnego. W Uzbekistanie, rzeki które powinny zasilać jezioro aralskie zalewają bawełniane pola powodując wysychanie naturalnego zbiornika. Pięćdziesiąt lat temu jeszcze czwarte na świecie największe jezioro dziś jest zagrożone całkowitym zniknięciem z powierzchni ziemi. Uzbekistan, jedyne duże podwójnie śródlądowe państwo na świecie (ani kraj, ani żaden z pięciu sąsiadów nie ma dostępu do morza) pozbyło się jedynej szansy na wielką wodę. Bawełniany sukces nie ma ceny, której kontynuujący sowieckie tradycje prezydent Karimov nie byłby skłonny zapłacić.
Buchara – nie mylić z Samarkandą
W Bucharze teoretycznie wszystko jest jak lubimy. Są wąskie labirynty uliczek starego miasta, a pośród nich rzędy domów zwykłych mieszkańców, które od pensjonatów na pierwszy rzut oka wyróżnia wyłącznie brak szyldu nad drzwiami wejściowymi. Są butiki sprzedające pamiątki, kawiarnie z prawdziwą kawą i klimatyczne knajpy ze stolikami na dachu, gdzie posiłek smakuje najlepiej o zachodzie słońca. Są też poukrywane w zaułkach piekarnie i drobne warsztaty rzemieślnicze, przypominające, że nie tylko turystyką żyje historyczna część Buchary. Nie skradło jednak to miasto naszych serc. Zabytkowe meczety i medresy, skrobiące niebo minarety i mauzolea przykryła swą wspaniałością Samarkanda, której brakuje jedynie orientalnych targowisk chroniących starymi murami przed upałem. Te w Bucharze rzeczywiście dają dużo wytchnienia w śroku dnia, ale już sprzedawane na nich pamiątki nie są ani tak oryginalne, ani też równie korzystnie wycenione jak suweniry samarkandzkie. Buchara jest mocno nasycona turystyką, ale naszym zdaniem jeszcze nie przekroczyła granicy dobrego smaku. Z nagabywaniem sprzedawców spotkaliśmy się jedynie na głównym placku wokół basenu Lab-i Hauz, ale ich starania namówienia nas na zakupy, wymianę kasy lub obiad nie były zbyt nachalne. Nawet taksówkarze rozumieli proste niet. A jednak, gdzieś w podświadomości Buchara dostawała od nas ujemne punkty, za to, że pierwszą widzieliśmy Samarkandę i to ona zrobiła na nas większe wrażenie. Mamy nadzieję, że będziecie mieli lub mieliście okazję odwiedzić oba te miasta i unikniecie dokonywania między nimi porównań. Nam się to nie udało.
Częste mycie skraca życie
Delikatnie to ujmując, zdarzało nam się podczas rowerowej podróży mieć przerwy pomiędzy myciem dłuższe niż 24 godziny, a jednak to właśnie w Bucharze po ledwie dobie od prysznica spotkała nas wyraźna sugestia, że powinniśmy zaliczyć randkę z mydłem. Wpadliśmy do hostelu, pokręciliśmy nosem nad dormem, wydębiliśmy elegancko odpicowaną dwójeczkę, której z jakiegoś powodu gospodyni nie chciała nam od razu zaproponować i zaczęliśmy rozsiodływać wierzchowce. Nie zdążyliśmy jeszcze zdjąć wszystkich sakw, gdy przywitał się z nami właściciel i zarządził byśmy nie wnosili przypadkiem bagaży na górę, a zostawili je przed wejściem, bo torby są zakurzone. Co więcej, byśmy też skorzystali z dodatkowego prysznica w przybudówce domu, zanim trafimy do pokoju. W nim niby też mieliśmy łazienkę, ale nie jest odpowiednia na zmywanie z siebie brudu z drogi, w domyśle: wy chamy niemyte. Co ciekawe, chwilę wcześniej jego żona zaproponowała coś podobnego, ale ze znacznie większą gracją, sugerując, że zewnętrzny prysznic jest wygodniejszy w użytkowaniu i ma lepsze ciśnienie wody, a z bagażu najlepiej zabrać to co niezbędne, bo po co się męczyć i nosić go po schodach, żeby za kilka dni znosić z powrotem. Jej słów jakoś nie odebraliśmy negatywnie, zwłaszcza że zaproponowała nam w ramach tego paktu czystości bezpłatne pranie brudnych ciuchów. Jeszcze raz się okazało, że do homestayowych biznesów znacznie lepiej nadają się kobiety.
ACHA
Przemyciliśmy odkurzone sakwy na górę i udaliśmy się w tym samym czasie pod prysznic, Ania do pokoju, ja do przybudówki. Kiedy wracałem do pokoju spotkał mnie właściciel i uspokojony stwierdził:
– to co, teraz żona!
– ACHA – odchrząknąłem
To ACHA mam opanowane już do perfekcji. Sprawdza się w każdej sytuacji, w której muszę ukryć efekty przemysłu pogardy wytwarzającego pełną parą myśli w mojej głowie podczas przyprawiających o dyskomfort rozmów:
– Polacy to chyba nie lubią Rosjan, a szkoda, bo przecież to oni wyzwolili was po drugiej wojnie światowej
– ACHA
– A u nas to baranina po 3 euro za kilogram, hehe
– ACHA
– To ile macie przy sobie dolarów?
– ACHA
– Best price, my friend
– ACHA
To moja broń, jest potężna, ale zauważyłem, że inni też mają swoje sposoby na natrętów. Syn gospodarzy, świetnie wykształcony, płynnie mówiący po angielsku i francusku wydawał mi się doskonałym materiałem na spytki. No bo jak to, ukończone studia, stały kontakt z obcokrajowcami, wiecznie odpalony youtube, swobodna gadka na wiele tematów- jego to dopiero musi irytować izolacja Uzbekistanu od świata i panująca w nim dyktatura. Nie żebym sam miał coś przeciwko, zawsze jeden kraj więcej, któremu nie grozi rozprzestrzeniający się wirus ISIS i kilku mniej potencjalnych uchodźców ogarniętego zamieszkami kraju w razie rewolucji, ale jednak po dwóch dniach budowania relacji postanowiłem spytać. Wyszło tak sobie:
– Dyktatura? Kontrole? My tak tego nie widzimy. Jest zupełnie normalnie. Czy mogę wyjechać? Tak, muszę wystąpić o wizę wyjazdową, ale da się ją otrzymać, jeden chłopak z Uzbekistanu wyjechał i odwiedził już ponad sto krajów! Ja sam nie planuję. Przepraszam cię na chwilę, muszę tam ten, no tego [w domyśle: odejść trzy metry i udać, że mam coś ważnego do zrobienia].
Cóż, każdy ma swoje ACHA.