W obawie, że śnieg który coraz bardziej przykrywał okoliczne szczyty zejdzie niżej i oprószy bielą również nasz namiot przyspieszyliśmy naszą podróż na północ wyspy. Tam czekał na nas kolejny wspaniały szlak, „Abel Tasman”. Ponownie 60 km do przejścia, tym razem głównie po płaskim terenie, ale w równie malownicznej scenerii, bo całość trasy ciąnie się wzdłuż oceanu. Po Nowej Zelandii spodziewaliśmy się wiele, ale palmy, turkusowa woda i biały piasek były poza naszymi oczekiwaniami. A właśnie to wszystko oferuje Abel Tasman.
Szlak należy do „wspaniałej dziewiątki”, więc noclegi należy wybrać i zarezerwować przed rozpoczęciem wędrówki. Abel Tasman daje naprawdę wiele możliwości, bo na trasie znajdują się cztery schroniska i aż 20 kempingów. Jest jednak pewne „ale”. Przy planowaniu trasy poza określeniem dziennego dystansu dostosowanego do naszych możliwości i analizą przewyższeń trzeba wziąć pod uwagę godzinę pływów oceanicznych. Szlak miejscami przecina ocean i przejście suchą stopą (co nie do końca okaże się prawdą, ale nie uprzedzajmy faktów) jest możliwe tylko w określonych porach. Na szczęście „rozkład jazdy” jest udostępniany na stronie department of conservation i w informacji tyrystycznej, więc nie musieliśmy podejmowac karkołomnej próby dokonywania samodzielnych obliczeń. I pewnie tylko dlatego nie przeczytaliście na onecie, że ocean w Nowej Zelandii pochłoną dwójkę polskich turystów!
Turystyczne ułatwienia na szlaku Abel Tasman
Ciężko nam to wytłumaczyć, ale każdy kogo spotkaliśmy i kto był na Abel Tasman miał wyśmienitą pogodę. My również. Ledwie dojechaliśmy na parking, a na niebie pojawiło się słońce, temperatura podniosła się o kilka stopni i wiatr ustał kompletnie. Może to lokalny mikroklimat, może zwyczajny zbieg okoliczności, nie wiemy, ale zamiast to analizować wskoczyliśmy w krótki rękaw żałując, że nie wzięliśmy szortów.
Pierwszy dzień spaceru wypadł w niedzielę i co już wspominaliśmy, w wyjątkowo ładną niedzielę, więc na szlaku było całkiem tłoczno. Oczywiście mówimy o tłoku w wydaniu nowozelandzkim, czyli przez cały dzień spotkaliśmy może z 40 osób. Jednak takich co szli z dużymi plecakami jak my, była już garstka. Położenie szlaku nad samym oceanem powoduje, że sporo osób decyduje się na wycieczkę jednodniową i przejście tylko odcinka trasy będąc dostarczonym i odebranym przez wodną taksówkę. Jest też opcja pośrednia czyli wycieczka kilkudniowa, ale z codziennym dostarczaniem bagażu na miejsce noclegu. To wszystko czyni Abel Tasman szlakiem wyjątkowo lubianym przez turystów– tu rzeczywiście są ułatwienia, które choć kosztują słono, to są chętnie wybierane. Spotkaliśmy tu znacznie mniej wędrowców objuczonych ciężkim plecakiem, niż na Kepler Track.
Znacie te historyjki zaczynające się od słów „znalazłem fantastyczny skrót!”? Przeważnie nie kończą się dobrze. A jak skrót prowadzi przez ocean bo autorzy słów stwierdzili, że woda na pewno się wycofała to już w ogóle nie jest dobrze. Znowu tak wyszło, że na drugi dzień wyznaczyliśmy sobie ambitny cel przejścia 26 km i możliwość skrócenia trasy o dobre dwa kilometry przyjęliśmy z entuzjazmem. Przyjrzeliśmy się mapie, spojrzeliśmy na horyzont i wyglądało, że poza niewielkimi strumyczkami oceanu w tym miejscu chwilowo nie ma, więc zgodnie stwierdziliśmy, że nia ma sensu robić pętli, a szlak prowadził zdecydowanie na około. Dość szybko musieliśmy wyskoczyć z butów, ale to nas jeszcze nie zraziło bo dzień wcześniej przy pełnym odpływie też została miejscami na szlaku woda po kostki. Tylko tutaj te „strumyczki” jakieś takie coraz głębsze i całkiem rwące, ale wciąż bez problemu je pokonywaliśmy, przez myśl nam nie przeszło by się zawrócić. Tylko te muszelki! Woda sie wycofała, ale zostawiła wartswę skorup ślimaków i małż i przejście po nich bosą stopą przypominało spacer po szkle. Ostatecznie 500 metrów w naszym wydaniu wyglądało tak: woda-zdejmowanie butów-próba spaceru po muszelkach-zakładanie butów – woda – zdejmowanie butów – próba spaceru po muszelkach-zakładanie butów. Miejscami strumyki okazywały się za głębokie i musieliśmy szukać miejsca by je przekroczyć nie wchodząc po pas w wodę. Ostatecznie skrót okazał się częściowo skuteczny, ale niezbyt efektywny czasowo i pewnie droga wyznaczonym szlakiem wyszłaby podobnie. No ale ile zabawy mniej! Kolejnego dnia rano spotkaliśmy Niemców, którzy nie wyrobili się na porę odpływu i musieli zafundować sobie awaryjny nocleg, a następnie zerwać o 6 rano by załapać się na poranne suche przejście. Na szlaku Abel Tasman lepiej się pilnować i gnać pomimo bólu nóg, a potem spać spokojnie.
Doszliśmy do końca i nadszedł czas, by jakoś dotrzeć z powrotem po samochód. Pieszo to jedynie 60 kilometrów, ale droga prowadząca do parkingu ciągnie się na około omijając park narodowy. Wpadliśmy na pomysł autostopu. W Nowej Zelandii czasami urozmaicaliśmy sobie drogę zabierając autostopowiczów. Raz trafiła się nam szalona Niemka z gitarą, innym razem speszona, ale podekscytowana Japonka bo robi „TO” pierwszy raz, ale teraz to my potrzebowaliśmy podwózki. Oczywiście mogliśmy skorzystać z opcji wodnej taksówki, ale to jakieś 40$ za osobę i w Nowej Zelandii można zjeść za to mnóstwo pizzy. Bardzo lubimy pizzę!
Powrót autostopem z trekkingu Abel Tasman – czy to może się nie udać?
Plan był świetny, ktoś nas podrzuci szutrówką przez góry do najbliższego miasteczka, a stamtąd bez problemu złapiemy już kierowcę w okolicę parkingu. A tymczasem, na szlaku Abel Tasman, in the middle of nowhere żaden samochód nie chciał się pojawić, a jak już się pojawiał, to zmierzał do innej wioski przy szlaku, a nie do miasta. I tak pozdrawialiśmy się co rusz z zatroskanymi naszymi losami Nowozelandczykami krążącymi między przyczepką swoją, a znajomych. Mijały już nie minuty, a godziny. Postanowiliśmy nawet wdrapać się drogą do rozwidlenia szutrówek, by móc łapać także kierowców ruszających z drugiej wioski. Tam też NIKOGO. Nieco zrezygnowani, spodziewając się trudności, ale nie takich nie do obejścia, ruszyliśmy z powrotem, żeby dowiedzieć się, o której- o ile w ogóle- przyjedzie autobus, powinien być tańszy niż water taxi. I właśnie wtedy zatrzymał się koło nas van. Para Niemców zaoferowała podwózke i na rozłożonym na tyle łóżku zamiast siedzień doczłapaliśmy się do miasteczka. Naprawdę, mieliśmy ochotę ich wyściskać! Zgodnie z przewidywaniami, dalej poszło gładko. Nowozelandzkie miasteczka są idealne dla autostopowiczów, bo ciągną się przez kilkaset metrów, więc wylotówka jest niemal wszędzie. Machnęliśmy może ze trzy razy i zatrzymała się młoda dziewczyna o maoryskich rysach. Złożyła dwa dziecięce siedzonka z tyłu i przyznała, że wprawdzie pracuje jako przedstawiciel handlowy, więc jeździ dużo, ale autostopowiczów zgarnia rzadko. Dla nas się zatrzymała, bo wyglądaliśmy czysto i schludnie. Ani jasnozielona zimowa kurtka okazała się strzałem w dziesiątkę, a nasz kierowca niezłym rajdowcem i świetnym rozmówcą w temacie podróży i ludzi w Nowej Zelandii. Odstawiła nas na sam parking nadkładając drogi. Wsiedliśmy do samochodu i rzecz jasna pognaliśmy na pizzę!
Pingback: Nowa Zelandia - porady praktyczne | Taniej i lepiej()
Pingback: Czy Nowozelandczycy są dziwakami?()