Koniec pobytu w Uzbekistanie odmierzała nam tranzytowa wiza turkmeńska, pięciodniowa i ustalona na konkretne daty. To koszmar rowerzysty i długodystansowego podróżnika przemierzającego świat z planem planu nie posiadania. Zakochałeś się w kraju, w jego mieszkańce lub w polach bawełny i chciałbyś zostać tam, z nią, w tych polach, kilka dni dłużej? Zacznij rozglądać się za biletem lotniczym, by ominąć Turkmenistan, bo nikt tam ci tych pięciu dni obsuwy nie wybaczy, a następnym razem zabierz w podróż niewiastę do pary, żeby nie kusiło cię miękkie posłanie z bawełny.
Najkrótsza trasa łącząca granicę Uzbekistanu z Iranem wynosi 400 kilometrów i żeby przebyć ten dystans na rowerze w pięć dni najlepiej wjechać do Turkmenistanu z samego rana. Taki plan przyświecał francuskiej parze, której daty obowiązywania wizy pokrywały się z naszymi, więc już kilka dni wcześniej zaplanowaliśmy wspólny nocleg na dziko możliwie blisko posterunku granicznego, choć sami nie nosiliśmy się z zamiarem pedałowania przez pustynny kraj. Rzecz w tym, że turkmeński tranzyt oznacza również obowiązek podania punktów wjazdowego i wyjazdowego (są wbijane w wizę), a my wskazaliśmy znacznie odleglejszy. Zrobiliśmy to przez pomyłkę, ale niech będzie, że bardzo chcieliśmy zobaczyć stolicę kraju, disneyland Azji Środkowej, Aszchabad.
Przygraniczny nocleg na dziko
Nocowanie na dziko przy granicy z Uzbekistanem to odrobinę ryzykowna rozrywka, o czym uświadomiła nas spotkana w Pamirze brytyjska para. Przed wjazdem do Tadżykistanu odbili z głównej drogi i znaleźli odludne miejsce na rozbicie namiotu. Z rana usłyszeli, że ktoś kręci się koło ich obozowiska, więc Angielka na pewniaka wychyliła się, by powitać gości. Zamiast hello, atkuda?! przyłożono jej lufę karabinu do głowy. Namiot otoczyli wojskowi. Brytyjczycy ani słowa po rosyjsku, tamci ani mru mru po angielsku, ale udało się ustalić, że powinni zwinąć manatki i zapakować się do suki uzbeckich służb. Kiedy skuto im kajdankami ręce na plecach jeszcze jakoś się trzymali, ale gdy założono im opaskę na oczy to poczuli paniczny strach. W głowie zaświtała absurdalna myśl, że gdyby panowie z bronią mieli wobec nich wrogie zamiary to nawet nikt nigdy mógłby się nie dowiedzieć, co się z nimi stało. Zamiast na pluton egzekucyjny odwieziono ich jednak do jednostki wojskowej, do której ściągnięto z okolicznego miasteczka mówiącą po angielsku kobietę. Zaczęli wyjaśniać, że mają wszystkie potrzebne wizy, są turystami na rowerach, co nie było trudne do zaobserwowania, a o obowiązywaniu strefy przygranicznej nie wiedzieli, bo żadne znaki o niej nie informowały. O dziwo, służby Uzbekistanu przyjęły te tłumaczenia i po dwóch godzinach przesłuchania Anglicy zostali odwiezieni do głównej drogi, ponownie z zakrytymi oczami, ale już bez żelastwa na rękach. Historia skończyła się wyjątkowo szczęśliwie, jak na byłą republikę sowiecką ogarniętą paranoją szpiegostwa i to na terenie przygranicznym z krajem, z którym do dziś toczą się ostre spory o kształt tychże granic.
Dzięki sprytnemu drogowskazowi zostawionego na jezdni przez francuską parę, odnaleźliśmy się i cóż, podjęliśmy wspólnie ryzyko, rozbijając się w krzakach pół kilometra przed granicą. Odnalazł nas jedynie mieszkaniec jedynego domu w okolicy proponując nocleg na jego terenie, ale tym razem odmówiliśmy. Nie ważne jak bardzo odludne tereny przemierzamy, zawsze ktoś nas wypatrzy, czy to szósty zmysł, czy radar ustawiony na obcokrajowców, trudno powiedzieć, ale niezmiennie zadziwia jak bardzo trudno schować się przed światem w Azji.
Zawodu na granicy nie było. Cywile do końca zadbali o to, byśmy ich dobrze zapamiętali. Przepuścili w kolejce, pomogli z sakwami przy skanowaniu bagażu, pozwolili byśmy pierwsi przekazali paszport po odbiór pięczątki wyjazdowej. Celnicy zaś ponownie robili swoje tak, żeby było śmiesznie. Poprzednim razem szok i niedowierzanie wzbudziło zrobione telefonem zdjęcie czarnoskórego syna Vero. „KTO TO JEST” – krzyknął mundurowy łapiąc w locie komórkę, którą z emocji wyrzucił w górę. „To demon przysłany by pana opętać”- bardziej pomyślałem niż powiedziałem do końca zastanawiając się czy naruszyłem tym zdjęciem jakieś przepisy. Tym razem celnik zainteresował się zdjęciem filipińskiej zatoczki:
– Polsza?
I nie wiem czemu ściemniłem, że Italia. Mam nadzieję, że podróż nie zmieni nas w nałogowych kłamców. Więcej poświadczać nieprawdy nie musiałem, bo to nie mnie, a Francuza spytano czy nie ma przy sobie żadnych psychotropów. Nawet gdyby, ćwiczyłem przed lustrem swoje wystąpienie, więc wypadłbym przekonywająco: oczywiście, że nie ukryłem nic w saszetce pod spodniami!!
Przyjazd do Uzbekistanu to był strzał w dziesiątkę i mogliśmy sobie pogratulować, że nie zraziliśmy się wysoką ceną wizy, ani związanymi z otrzymaniem jej formalnościami. To tam poznaliśmy taką Azję Środkową, za którą wzdycha wielu blogerów podróżniczych opisujących niezwykłą gościnność ludzi w regionie, niezapomniane spotkania i wynikające z nich głębokie rozmowy o ich i naszym świecie. To już nie jest ten sam świat, z naszej perspektywy: na szczęście, bo dla nas pachnie on trwaniem w zawieszeniu poprzedniej epoki. Jednak ludzie w Uzbekistanie kupili w naszych sercach przegródkę, do której z przyjemnością będziemy zaglądać, tak jak do folderu ze zdjęciami Samarkandy i Buchary, zjawiskowych i długo wyczekiwanych podczas tej podróży historycznych miast Jedwabnego Szlaku.