Jiayuguan Pass – początek Wielkiego Muru
Rozgrzaliśmy się na dobre już trzeciego dnia pedałowania. Wiatr dał nam po oczach wszystkim co miał i pomimo lekkiego spadku terenu większośc naszych wysiłków szła na walkę z wichurą. A potem zaczęło lać. Deszcz okazał się na tyle łaskawy, że uderzył dopiero gdy doczłapaliśmy się do miasta, w którym schronienia udzielił nam niczego nie podejrzewający daszek pawilonu handlowego. Przeszło nam przez myśl, że może lepiej nie pchać się dalej, skoro niebiosa patrzyły na nas tego dnia krzywo, ale było na tyle wcześnie, że woleliśmy czekać na pogodowy rozwój wypadków. Po godzinie się przejaśniło, a po mniej niż trzech byliśmy już w Jiayuguan, gdzie czekało nas zwiedzanie i dzień odpoczynku od długodystansowego pedałowania. Brak błotników odarł nas z resztek elegancji i dodał naszej aparycji posępności bardzo przydatnej w hotelowych negocjacjach. Recepcjonistka w zasadzie nawet się ich nie podjęła akceptując gorliwie naszą propozycję. Wszystkie moce przerobowe musiały u niej pójść w wybałuszanie na nasz widok oczu.
W Jiayuguan swój bieg rozpoczyna najsłynniejszy chiński zabytek. Wielki Mur oddzielający dziś pustynię i dzikie góry od wyrzucających w niebo pokłady dymu fabryk, można zwiedzić na dwa sposoby. Chińczycy wyjątkowo dali turystom wybór. Albo wchodzicie przez główne wejście, do spaceru po kamieniach dodając zwiedzanie warowni i płacicie za to rzecz jasna trylion (Chińczycy spokojnie mogliby pokusić się o wydanie specjalnego banknotu o wartości wejściówek do większości atrakcji turystycznych, czyli tryliona i dziewięćdziesięciu dziewięciu juanogroszy), albo jedziecie kawałek dalej, płacicie sporo mniej, ale dostajecie sporo wspinania się po zabytku.Tutaj puszczamy oko, bo zabytek to nawet z Mao na pewno nie miał szansy się poznać, a najpewniej w obecnej formie powstał gdzieś w czasach pekińskich Igrzysk Olimpijskich. To nic nie szkodzi, fundamenty mają tysiące lat, więc wyobraźnia pracuje, a w powietrzu unosi się zapach historii. Historia pachnie pustynnym pyłem, owocami jojoba i zaprawą murarską.
W Jiayuguan oprócz zwiedzania postawiliśmy przed sobą ambitne zadanie znalezienia dla Ani nowego rowerowego mostka, ustawionego pod kątem. Ani niegdysiejsze problemy z barkiem podczas jazdy na rowerze dotychczas nie odezwały się, ale pojawiła się nowa niedogodność: drętwiejące palce (serdeczny i mały) podczas jazdy. Pogmeraliśmy w ustawieniach roweru, przybliżyliśmy odrobinę siodło do kierownicy, zrestartowaliśmy i uruchomiliśmy ponownie pojazd. Do sukcesu brakowało jedynie podwyższyć mostek. W Chinach sklepów rowerowych nie brakuje, w Jiayuguan jest nawet cała ulica zajęta przez producentów małych elektrycznych skuterów i rowerów, ale poszukiwany przez nas element nie widniał na stanie. Sprzedawcy uśmiechali się triumfalnie już wtedy gdy orientowali się o co nam chodzi. Lepiej nie być w jednej drużynie z Chińczykami grając w kalambury. My im pokazujemy na rowerowy mostek, a oni nam licznik przynoszą. Potem owijkę jakąś. Wreszcie śruby, kierownicę, oponę, siodełko. Nasza kreatywność w pokazywaniu części, którą mieliśmy pod ręką przecież i wszyscy na nią patrzyliśmy, musiała sięgnąć gwiazd nim wyjaśniliśmy skutecznie czego nam trzeba. Zrezygnowani opuszczaliśmy miasto czując, że do końca dnia palce szczernieją i odpadną, gdy na wylocie Ania wypatrzyła mały rowerowy zakład serwisowy. Tam nikt nie grał z nami w kalambury. Chłopak od razu wiedział czego szukamy, na migi spytał tylko czy problemem jest bark, czy nadgarstek. Ostatecznie zamontowano Ani podwyższenie kierownicy. które okazało się strzałem w dziesiątkę. Na widok tej wygodnej wyprostowanej sylwetki podczas jazdy tym razem zaprotestowały palce Rafała i do dziś tkwią w odrętwieniu.
Kto jest temu winien?
Prawda jest taka, że w drodze do Dunhuang, bardzo turystycznego miasta jak na standardy zachodnich rubieży Gansu, daliśmy sobie w kość. Mieliśmy do przejechania 400 kilometrów i chcieliśmy rozłożyć to na spokojne 5-6 dni jazdy. Z Jiayuguan wyjechaliśmy już po południu, tyle czasu zajęło nam poszukiwanie rowerowego mostka. Po 85 kilometrach szutrowej nawierzchni i uciekania na muldy pobocza czuliśmy. że na dziś wystarczy i z niezrozumiałych powodów zamiast zdecydować się zostać na noc w dość norowatym miejscu na parkingu ciężarówek przy stacji benzynowej, podjęliśmy wyzwanie jechania dalej.Tam już naprawdę nie ma alternatywy, poza tym zajazdem zostawały miasta. Do kolejnego brakowało nam 40 kilometrów. Pracownik stacji podarował nam dwie fanty na drogę, chyba wzbudziliśmy u niego litość. Wcześniej jakiś chłopiec chciał się z nami podzielić swoim soczkiem. Trzeba przyznać, że im bliżej zachodu, tym upał stawał się mniej znośny. Patrzyliśmy na siebie chmurno i spode łba zastanawiając się kto właściwie jest temu winien. Do miasta zdążyliśmy tuż przed zmrokiem i rozpoczęliśmy odbijanie się od ściany w kolejnych hotelach. Miasto sprawiało wrażenie wybudowanego przedwczoraj, wielkie niezamieszkałe jeszcze blokowiska na wlocie i szerokie puste aleje bliżej centrum. Dopiero kilka ulic przy stacji kolejowej dawało nadzieję, że to nie tylko punkt na mapie, ale też miejsce gdzie faktycznie żyją ludzie. Mieszkańcy kierowali nas zgodnie w jedno jedyne miejsce, które mogło przyjąć obcokrajowców. Powiedzmy, że hotel wyglądał na zbyt wiele gwiazdek, ale tego dnia było nam wszystko jedno, dogadaliśmy się. Recepcjonistka sympatycznie pokładała się ze śmiechu chyba tak reagując na stres związany z trudnościami w komunikacji. Portier jak usłyszał skąd przyjechaliśmy zdawałoby się postradał zmysły bo zaczął biegać po hotelu i zaczepiać kogo tylko mógł wskazując na nas, a wreszcie wziął Rafała pod rękę i zaprowadził do innego budynku, gdzie stał wielki globus, i kazał objaśniać sobie naszą trasę. Kładąc się spać obiecaliśmy sobie, że to najdłuższy dystans pokonany podczas tej podróży.
Mocne są te nasze postanowienia. Kolejny odcinek wyniósł 145 kilometrów zanim dotarliśmy do miasta, gdzie mogliśmy się przespać. Ponownie, było to bardziej pustynne osiedle, w które pompowane są hektolitry wody, by wyrosły parki, stawy i równo przycięte drzewka wzdłuż ulic. Jeśli byliście kiedyś w dużym resorcie w jakimś zasuszonym kraju, to właśnie tak też wyglądają miasta w tym rejonie Chin (poza ich najstarszą częścią). I równie wielkie pieniądze są zapewne kierowane. w tym przypadku z budżetu, by je utrzymać. Do Dunhuang pozostawało 130 kilometrów i ponownie zrobiliśmy to na raz. Podstępny los próbował mieszać nam szyki: a to Rafała użądliła pszczoła, a to poszła dętka w rowerze (pierwsza! wymieniona jednym palcem, serdecznym), a tuż przed Dunhuang zaatakowała nas… burza piaskowa. Zrobiło się szaro-żółto i pustynia zaczęła smagać nas po twarzy, rękach i nogach. Pomimo szczelnie okalających oczy okularów pył zmuszał do mrużenia powiek i łapania ukradkiem oddechu. W przypadku piachu, woleliśmy obejść się smakiem.
Wydmy pustyni Gobi w Dunhuang
A samo Dunhuang? Zdecydowanie, najlepsze są tam wydmy pustyni Gobi, które Chińczycy już skutecznie przemianowali na park tematyczny, gdzie można przejechać się na wielbłądzie, quadem lub przelecieć helikopterem. W jednym miejscu na wydmy można nawet wejść po schodach (!), ale teren jest tak ogromny, że każdy znajdzie tam swój świat. Poczuliśmy się jak w wielkiej piaskownicy. Bawiliśmy się w skoki w dal i kto pierwszy sprowadzi w dół wydmy sandały nie dotykając ich, a zsuwając lawiną piaskową. Znów mieliśmy po 7 lat i domagaliśmy się zwrotu połowy opłaty za bilet w ramach ulgi dziecięcej. Nie dostaliśmy ani jej, ani nawet lizaka. Pokazaliśmy Chińczykom język i wróciliśmy do hostelu poleżakować.