Akurat głosiliśmy nad wyraz dobrą nowinę Hiszpanom o tym, jak w Iranie dajemy sprzedawcom portfel a oni sami sobie wyciągają należną kwotę, i że ani przez moment nie mieliśmy wątpliwości jak bardzo uczciwi wobec nas są miejscowi, kiedy dotarliśmy do Isfahan. Tam zaczęły się dziać cuda znane dotychczas jedynie z praskich podwórek. Kto mógł dokonywał zamachu na nasz portfel. Oby hiszpańska para nie wzięła sobie naszych opinii do serca, bo z Isfahan mogliby wyjechać w samych skarpetkach. Nam od razu podpadł taksówkarz. Wymyślił sobie, że będzie pobierał opłatę za pełny kurs od każdego z pasażerów niezależnie od tego czy jest ich dwóch czy czterech. Przy takich zasadach idea współdzielonej taksówki mogłaby przemawiać jedynie do ekomaniaków, a do Iranu nie dotarły przecież jeszcze problemy pierwszego świata. Zostawmy jednak tego kierowcę na poboczu, bo bezproblemowych taksówkarzy spotkać moglibyśmy tylko tam gdzie nas na nich nie stać (na przykład w Japonii). Ale kiedy już pan w sklepie dopisuje zera do czynionego w myślach rachunku, to robi się groźnie. Bo my robimy się groźni. Nieprzewidywalni. Niestety, jeśli komuś wyrządzamy wtedy krzywdę to wyłącznie sobie. Nasza nieprzewidywalność nie przewiduje agresji wobec oszusta, oscyluje pomiędzy zawziętą dyskusją, a machnięciem ręką. Może być to machnięcie ręką na zirytowane do widzenia bez dokonywania transakcji, a może być machnięcie, bo tym razem dla świętego spokoju mieliśmy nastrój na wydanie kilku złotych więcej niż powinniśmy. Irańczycy jak już pokazali nam swoje gorsze oblicze to momentalnie zaczęli przeginać.
Odwrócony ta’arof
Puszka coli i woda – 15 złotych. Kilka produktów na śniadanie – 35 złotych. Przy całej dotychczasowej sympatii… fuck you guys. Rozczarowanie, że Irańczycy nie są jednak nadludźmi i ulegają pokusom, a do tego w swojej chciwości nie potrafią zachować umiaru, było olbrzymie.
Irańska etykieta zwana tam ta’arof, która między innymi nakazuje by z grzeczności ofiarować coś od siebie gościowi, a tegoż obliguje by podarku nie przyjmował, w Isfahan odnalazła swoje lustrzane odbicie. Odwrócony ta’arof, to nim witali nas niektórzy miejscowi.
Zjedzcie beryan, koniecznie, to isfahańska potrawa numer jeden! – tyle osób nam to powtarzało, że zjedlibyśmy ten kebabopodobny lunch z jagnięciny nawet gdybyśmy byli wegetarianami. Smaczny i nie tak ciężkostrawny jak nam zapowiadano. Irańczycy nie wiedzą, że Polska to kraj golonki i słoniny. Gorzej, że przy płaceniu spotkała nas ponownie próba naciągnięcia i zamiast w spokoju trawić, zmuszeni byliśmy negocjować warunki zwrotu zjedzonego posiłku. Bo sosik. Sosik w plastikowym opakowaniu dokładany do każdego posiłku miał szczególną wartość, zwłaszcza konsumowany przez turystę. Niby postawiliśmy na swoim i nie musieliśmy wykładać cwaniakom beryan na ławę, ale Isfahan zapracowało sobie na takiego minusa, że trzy dni nie wystarczyły by go całkiem wymazać. Gościnność Irańczyków, z którą tak często się spotykaliśmy może uśpić czujność, więc na w razie czego ostrzegamy: uważajcie na odwrócony ta’arof.
Naghsh-i Jahan – najlepszy w mrocznym make-upie
Wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO główny plac Imama- uwaga, uwaga, nie ma niespodzianki- Chomeiniego, wciąż znany pod dawną nazwą Naghsh-i Jahan, przez większość dnia nie rozbudza wyobraźni. A przecież to centralny punkt miasta, nad którym Irańczycy rozpływają się, że to „pół świata”. Ponad rok w podróży by zwiedzić ułamek świata, a tymczasem wystarczyło przyjechać do Isfahan by od razu zobaczyć połowę. Gorszą połowę, dodajmy. I mniejszą połowę, parska śmiechem moja prawa półkula. Ta gorsza półkula.
Wszystkie trzy najważniejsze meczety Isfahanu są dziełami sztuki, niewątpliwie. Najbardziej dopracowany i najbliższy ideałowi Meczet Szacha (dziś już oficjalnie Imama- a jak ktoś obali obecny system to w przyszłości tego kolejnego, wiadomo), najstarszy Hakim i najbardziej urokliwy prywatny meczet rodziny królewskiej, pozbawiony minaretów Sheikh Lotf Allah– nasz faworyt. Otaczając plac bazar architektonicznie także nie rozczarowuje, podobnie jak historyczne mosty, takich się już nie buduje- pomyślelibyśmy z rozrzewnieniem gdybyśmy mieli ze 30 lat więcej. Tyle że te mosty idą nad rzeką, której nie ma, chyba że na mapach google. Ostatni raz taki numer widziałem w Valencii. Isfahan przegrało z suchym klimatem. Meczety i bazar nie wywołują już takich zachwytów, jak gdyby zobaczyć je od razu po przyjeździe do Iranu. Po dwóch tygodniach meczetów i bazarów potrzeba nam czegoś więcej do ekscytacji. Potrzeba atmosfery. Za dnia jej nie ma. Są za to nieznane nam dotychczas w Iranie „jak she mash, best price my friend” i panowie, którzy udają gościnność by sprzedać dywan. Kręcą się też zatroskani losem miasta obywatele: jeden na nas nakrzyczał, byśmy nie kręcili się w pobliżu meczetu, bo na pewno nie rozumiemy o co chodzi Allachowi, a inny zdecydował się przeprowadzić z nami wywiad, by zachęcić prezydenta miasta do przyspieszenia budowy metra. Okazaliśmy się wytrawnymi propagandzistami i mówiliśmy to co działacz chciał usłyszeć, że bez metra turysta czuje się jak Iranka bez chusty i że jak już wybudują metro to przyjadą tłumy turystów z walizkami pieniędzy, bo na razie boją się taksówek. A na końcu wysiadł kierowca i zaczął nam klaskać. Kłamaliśmy jak z nut, w sensie.
Plac Naghsh-i Jahan ożywa wieczorem. Wyschnięta rzeka i przerzucone nad nią mosty ożywają wieczorem. My otrzepaliśmy się z rozczarowania i ożyliśmy wieczorem. Tuż przed zachodem miasto zyskuje nowe oblicze, a my rozumiemy, że lepiej uczynilibyśmy spędzając do zmroku czas w lodziarni pod naszym hostelem. Moment, w którym ludzie wychodzą na piknik, na pogawędki, na wieczorną modlitwę na Plac (i o tej porze naprawdę jest to Plac przez duże P), kiedy zbierają się by skryci w mroku komnat w dolnych kondygnacjach isfahańskich mostów pograć na gitarze i pośpiewać, czego kobietom w Iranie zakazuje prawo, to jest czas gdy powinno się miasto zwiedzać. Pooddychać jego atmosferą, dać się zagadać, zrobić wspólne zdjęcia lub poobserwować mieszkańców korzystając z gęstniejących ciemności.
Hash Behesht – rajski piknik
Ma jednak Isfahan swój punkt, który wreszcie uwiódł nas również za dnia. Jest nim park otaczający pałac Hash Behesht (czyli Osiem Rajów, jak twierdzą przewodniki). Nie żeby architektura budynku, choć bardzo stylowa, nas aż tak oczarowała, czy dokładniej niż gdzie indziej przycięte żywopłoty przyciągnęły uwagę. To po prostu kolejne piknikowe miejsce dla mieszkańców miasta, więc napotyka się tam nadzwyczaj zwyczajnych ludzi. Zwłaszcza w dzień świąteczny, zwłaszcza w porze lunchu. Może wcześniej mieliśmy trochę pecha, może to do parku wchodzą tylko ci z czystym sumieniem i najlepszymi intencjami, bo tam ponownie otoczono nas niebywałą życzliwością, spotkaliśmy się z zaproszeniami i sympatycznymi pogawędkami. Ćwiczące dziewczyny zachęcały byśmy dołączyli do nich i też porobili skłony, a dzieci przejeżdżały na rowerkach coraz bliżej naszej ławki, żeby dać się sfotografować. Jeśli zastanawiasz się od czego zacząć zwiedzanie Isfahan, co warto zobaczyć nim zapadnie zmrok i życie przeniesie się na plac Imama, to polecamy uchylić niewidzialne drzwi raju ogrodów Hash Behesht, może byliście grzeczni i zostaniecie wpuszczeni do środka.