Himalaje to góry dla każdego. Nie musisz się tu rzucać od razu na wysoki szczyt, ani na bolesny wielodniowy trekking. Nawet jeśli ani trochę nie lubisz się wspinać, a w góry wybierasz się głównie po to, by móc przy sobie nosić piersiówkę nie wzbudzając pełnych politowania spojrzeń, to nadal masz szansę się tu odnaleźć. Wrota Himalajów są osiągalne po kilku godzinach jazdy autobusem lub nawet po kilkudziesięciu minutach lotu. Dalej wszystko zależy od twojej formy, czasu, którym dysponujesz, zasobności portfela i akceptowanego przez ciebie poziomu adrenaliny (lub hardkoru, w zależności jak mierzysz siłę przeżyć). Na góry możesz spojrzeć zza obiektywu swojej super lustrzanki lub podejść bliżej, by się z nimi zmierzyć. Z tragarzem, przewodnikiem lub na własną rękę. Kilka słów o tym jak zaplanować trekking w Himalajach i dlaczego wybraliśmy park narodowy Sagarmatha na nasze pierwsze spotkanie z tymi górami.
My w porę zawróciliśmy się z drogi prowadzącej do trzydziestych lat życia bez tchu, kondycji i z bagażem kilogramów na brzuchu, po bokach i w tyłku. Dziś zaliczylibyśmy się do grupy o umiarkowanie dobrej kondycji, przeciętnej wydolności i bardzo dużych zapasach samozaparcia, przydatnych gdy trzeba zacisnąć zęby i mozolnie dostawiać krok do kroku w drodze do celu. To wszystko to niemal wystarczające kwalifikacje by zaprzyjaźnić się z Himalajami. Przydałby się jeszcze zdrowy rozsądek poskramiający ambicje. Wprawdzie odpuściliśmy sobie wspinaczkę na sześciotysięcznik, ale uczyniliśmy to mierząc nie siły, a finanse na zamiary. Szczyty w Himalajach dzielą się na trekkingowe i wspinaczkowe. Nawet niezbyt trudne technicznie szczyty wspinaczkowe to duże dodatkowe obciążenie dla naszych kieszeni, a ostatnio i tak już znaleźliśmy się trochę pod wodą. Jednak nadal celowaliśmy ambitnie. Chcieliśmy pójść w góry nie tylko na własną rękę (bez tragarza, przewodnika, ani tlenu :)), ale też odejść od szlaków pełnych wiosek i schronisk, uwolnić się od innych turystów, by mieć widoki i przyrodę tylko dla siebie. Zainteresowaliśmy się trekkingiem wokół Manaslu, ale OBOWIĄZEK wynajęcia przewodnika na ten rejon nas zniechęciła. No to może Dhaulagiri? Tam nie ma infrastruktury prawie wcale, konieczny namiot i doskonałe rozeznanie w terenie. Zabrzmiało ekscytująco. I nagle doznaliśmy olśnienia, jaskrawego jak czerwone światło nocą i dobitnego jak znak STOP przed przejazdem kolejowym. My, ludzie z nizin (mieszkańcy Nizinnej), którzy ledwie co liznęli klimat biwaków na dziko, mający za sobą doświadczenie górskie, no powiedzmy, przeciętne (bo na tyle wycenilibyśmy nasze jednodniowe zrywy poprzedzone najczęściej długimi wieczorami wśród herbat z prądem bez herbat, a także wypady narciarskie w podobnym rytmie), plan ułożyliśmy sobie odwrotnie proporcjonalny. Musieliśmy powiedzieć sobie to na głos. Dźwiganie na 5 tysiącach metrów namiotu i zapasów jedzenia, rozbijanie co noc obozowiska i nawigacja na podstawie mchu, gwiazd i czuja, bo GPSu nam braknie, zabrzmiało z lekka abstrakcyjnie. Szalę przeważyło to, że najpopularniejsze trasy trekkingowe zdobyły popularność dzięki oferowanym wspaniałym widokom, a udogodnienia przyszły za nimi. Nie jajko, nie kura, ani nie kurnik były pierwsze, a ziarno. Niech zatem naszym łupem podczas premierowego pobytu w Himalajach padną widoki z serii must see.
Na placu boju zostały dwa najpopularniejsze rejony trekkingowe – wokół Annapurny i w okolicach Everestu. Wygrała opcja druga, chociaż droższa, bo wiążąca się z kupnem lotu do Lukli. Naszym celem poza pokonywaniem własnych słabości były widoki potężnych ośnieżonych szczytów, a w momencie podejmowania decyzji Ania cały czas była trochę niedoleczona po przebytej anginie i nie wiedzieliśmy na ile dni wędrówki będziemy wstanie sobie pozwolić. Droga do Sanktuarium Annapurny jest na pewno ciekawa i zgodnie z relacją wielu osób, które przepytaliśmy na miejscu, znacznie mniej wymagająca niż trekkingi w rejonie Everestu, ale aby zobaczyć ośmiotysięcznik i kilku niższych kolegów maszeruje się przez kilka dni, a i tak końcowy efekt może być popsuty przez złą widoczność. Nie ruszyliśmy w Himalaje, by chodzić po lesie i nie chcieliśmy, aby pogoda lub stan zdrowia pozostawiły nas z uczuciem niedosytu. Lecąc do Lukli już po dwóch dniach wspinamy się na grubo ponad 3000 metrów, a większość najważniejszych szczytów prezentuje się nam jak na zawołanie. Dodatkowo, w razie problemów zdrowotnych ambitne plany można skorygować o kilka wypoczynkowo-aklimatyzacyjnych dni spędzonych w cudnie położonej i bardzo ciekawej górskiej wiosce Namche Bazar. Ta wizja przekonuje nas i szarpiemy się na bilet, póki co w jedną stronę. Do tego, im bliżej przyglądamy się mapom, tym więcej widzimy ciekawych możliwości na urozmaicenie naszego pobytu w górach.
Resztki anginy drapią gardło Ani, a przed nami pracowity dzień. Z rana wyrabiamy permity TIMS, czyli karty, które uprawniają nas do uprawiania trekkingu w Himalajach. Kupujemy też wejściówki do parku narodowego Sagarmatha (to jedna z nazw Everestu). Po Chinach, kilkadziesiąt zielonych przeznaczone na możliwość posmakowania najwspanialszych gór na świecie, wydaje się bardzo uczciwą stawką. Na wszystko wydajemy niewiele więcej dolarów niż zdjęć. Nepalczycy kochają kolekcjonować zdjęcia, kupując kartę SIM też musimy jedno przekazać agentowi. Do tego ksera dokumentów, odciski palców, dane ojca, dziadka, O Matko Boska, niby trochę nam do śmiechu, ale przypomina to, że Nepal to kraj, w którym wojna domowa zakończyła się kilka lat temu, a zamieszki przed wyborami to temat ledwie zeszłoroczny. Do tego, skoro myślimy o pięciotysięcznych szczytach i przełęczach, trzeba jeszcze uzupełnić garderobę. Ostatni wieczór przed wylotem do Lukli spędzamy w Katmandu na rajdzie po sklepach. Mniej patrzymy na metki (all fake) i na ceny, które podlegają negocjacjom. Częściej zaglądamy sprzedawcom głęboko w oczy. Wreszcie znajdujemy takich, u których nie świeci się znaczek dolara zamiast źrenicy. Po co marnować czas i ich i nasz, skoro nie czujemy, że dogadamy się odnośnie kwoty? Z tymi się dogadujemy. Całość ekwipunku wychodzi nas mniej więcej tyle, ile musielibyśmy wydać na jedne zimowe spodnie w Polsce. Jeszcze tylko butla gazowa, zupki, snickersy, tabletki do oczyszczania wody i możemy na chwilę położyć się spać.
Wczesnym rankiem na lotnisku w Katmandu nie stawiamy się całkiem rześcy i wypoczęci, ale znawcy tematu mówią, że lot do Lukli obudzi nawet najbardziej znużonego turystę. Znawcy tematu wiedzą co mówią.