Jeśli przyszło ci mieszkać na końcu świata, w dodatku końcu dość odludnym, gdzie jedynym towarzyszem dnia bywa wiatr, owca merynos i czmychający na drzewo opos, a do tego mieszka ci się tam przyzwoicie, może nie zamożnie jak sąsiedzi zza morza tasmańskiego, ale w standardzie świata pierwszego, z dniami nie naznaczonymi zmaganiem o przetrwanie, wtedy masz prawo do odchyłów. Oglądaliśmy kiedyś dokument właśnie o odchyłach trapiących mieszkańców Alaski i najwyraźniej nie tylko zimne strefy klimatyczne z długą nocą i niewielką ilością słońca dotyka ten problem. Ilość dziwaków i różnej maści wariatów w Nowej Zelandii od samego początku zwróciła naszą uwagę. To nie są bezdomni, żebrzący pod sklepem lub na chodniku ludzie wykluczeni, nie są to też ekscentrycy o osobowości tak barwnej, że graniczącej z obłąkaniem. Nie, to są charczący, plujący nerwowo i gadający do siebie kierowcy bywa że trucków, bywa że rodzinnych combi. To są przyzwoicie ubrani włóczędzy pukający ci w szybę, żeby przypominać obłąkanym głosem, że należy się śmiać, cieszyć! To są też zupełnie nie nagabujący ludzie z szaleństwem, a nawet co gorsza totalną pustką w oczach, słyszeliśmy, że stanowią oni element krajobrazu interioru Australii, ale tam nie zdążyliśmy się zapuścić, by móc te szaleństwa zestawić na jednej skali.
I może to zaadoptowane i oswojone zdziwaczenie wielu mieszkańców ma wpływ na ogromne pokłady tolerancji względem tak zwanych backpackersów. Tak zwanych, bo może rzeczywiście jak my spakowali dobytek w plecak, ale akurat w Nowej Zelandii rozrzucili go po bagażniku, tylnych siedzeniach i wszystkich możliwych zakamarkach swoich kamperów, vanów i osobówek (nie przypuszczamy byśmy wyłącznie my tak mieli). Nie słyszeliśmy narzekań ze strony mieszkańców na panoszenie się przyjezdnych, ale sami zastanawialiśmy się czy podobałoby nam się gdyby turyści z innych krajów okupowali miejsca postojowe na odpoczynek i porządkowanie aut, gdyby zajmowali ławki w parkach odpalając na nich swoje kuchenki gazowe, potem zmywali garnki w publicznych toaletach lub pod pierwszym kranem jaki się im napatoczy, a na koniec jeszcze obsiadali biblioteki by podładować sprzęt i skorzystać z internetu. Pół biedy, jak to tacy eleganccy podróżni jak my, co to nie oszczędzą tych kilku dolarów i raz na kilka dni umyją się, a nawet przepiorą rzeczy, ale wielu, naprawdę wielu nie przejmuje się tygodniami stanem swojej flaneli. Co lepsze, tacy też łapią stopa i to dopiero źródło wrażeń niezapomnianych, choć wypychanych z pamięci całą siłą woli. Jak już wspominaliśmy w opisie wrażeń z trekkingu Abel Tasman, kiedy wracaliśmy z parku narodowego po samochód, korzystając ze stopa, to zainteresowaliśmy się czy przedstawicielka handlowa, która nas zgarnęła często bierze pasażerów na gapę. Okazało się, że wiozła kogoś dopiero trzeci raz w życiu, bo wyglądaliśmy jej schludnie, a po pierwszym sympatycznym, ale cuchnącym chłopaku, któremu zrobiła przysługę nabawiła się traumy na długo. W Nowej Zelandii jest zatem po równo dziwaków przyjezdnych i dziwaków lokalnych, a to pozwala im i nam na udane współegzystowanie.
Nowa Zelandia miała wyprodukować nowego lepszego Brytyjczyka, wolnego od nałogów purytanina. Przez 50 lat XX wieku obowiązywała tam częściowa prohibicja, polegająca na restrykcyjnym wydawaniu licencji na alkohol i obowiązkowemu zamykaniu pubów o godzinie 18. Faceci przestali pić alkohol, po pracy pomagali żonom w obowiązkach domowych, bawili się z dziećmi lub czytali książki. Tak to pewnie chciał widzieć rząd. Tak naprawdę, panowie po pracy pędzili do najbliższej knajpy żeby wlać w siebie wiadro czegoś mocnego nim wrócą do domu i owcy żony. Po kolejnych pięćdziesięciu latach, dokładnie rok temu, Nowozelandczycy rozpatrywali wprowadzenie ceny minimalnej na alkohol, tymczasowo jednak rezygnując z pomysłu. Mogliby tym rozjuszyć wyborców, bo picie już teraz nie jest u Kiwis tanie, a najlepsze oferty nawet nie zbliżają się do tych w Australii (np.: nie znajdziecie wina tańszego nić 6,90$). Sklepy mają osobę odpowiedzialną za potwierdzenie wieku kupujących i zwykły kasjer nie może puścić transakcji bez jego akceptacji, nawet jeśli małpkę do ciasta kupuje starsza pani. Dowody (a w przypadku obcokrajowców wyłącznie paszporty) sprawdzane są całej grupie stojącej przy kasie, nie zaś tylko jednej osobie odpowiedzialnej. Szybki wniosek jaki się nasuwa: w Nowej Zelandii mają problem z alkoholem. Spada tam natomiast liczba palaczy i miejscowi liczą, że wyeliminują palenie całkowicie w ciągu 15 lat. Fajek ani tytoniu nie ma nigdzie na widoku i kosztują majątek. Wprowadzane co roku podwyżki sprawią, że rzeczywiście niedługo nałogowi palacze będą stawać przed wyborem czy odkładać na mercedesa czy palić dalej.
Na poziomie narodowym, ciekawie układają się również relacje i współpraca Nowozelandczyków z Australijczykami. Łączą ich wspólne pakty handlowe, obronne, łączy też kawał historii i to położenie na antypodach świata. Dzieli równie dużo, choć może pozornie dzieli dużo byłoby trafniejszą diagnozą. Rywalizacja w rugby nie przerodziła się w świętą wojnę futbolową, a absurdalne utrzymywanie zapisu w australijskiej konstytucji, który uznaje Nową Zelandię za jedną z kolonii Aussies nie przerodziły się w prawdziwy konflikt. Kiedy tworzono te paragrafy (przełom XIX i XX wieku) uznano po prostu, że Kiwis będą chcieli połączyć się w jedną nację. Za odmowę propozycji nie posłano w drugą stronę żadnego pocisku, tak więc w naszym rozumieniu niesnaski pomiędzy oboma krajami są niewinnymi igraszkami i nijak się mają do skomplikowanych relacji Polski ze wszystkimi sąsiadami po kolei, które nie wynikają jedynie z przyczyn ambicjonalnych, ale z wciąż świeżych zaszłości historycznych (w których najczęściej ktoś kogoś mordował i najczęściej oni nas, a nie my ich). Wspominaliśmy już o tym wcześniej, że różnica w zamożności Australijczyków i Nowozelandczyków jest odczuwalna, zwłaszcza w sklepach, gdzie klientela jest bliższa naszemu stereotypowi o kupujących w Biedronce, podczas gdy u Kangurów rodem z dyskontu to byliśmy wyłącznie my. Nic dziwnego zatem, że animozje są raczej jednostronne (no i podsyca je jeszcze skąd dokąd przybył największy szkodnik nowozelandzkiej przyrody czyli opos). Nowa Zelandia jest znacznie ładniejsza od Australii, dobrze że to tam jedziecie na dłużej – powiedział nam młody Kiwi pracujący w wypożyczalni samochodów w Sydney i jak możecie się domyślać w Nowej Zelandii nie spotkaliśmy żadnego jego australijskiego odpowiednika. Tak jak nie widuje się Irlandczyków pracujących w polskich barach. Ale rzeczywiście, w Nowej Zelandii podobało nam się jeszcze bardziej niż w Oz.
Pingback: Ze źródeł #21 » Kuba Osiński()