Zjawiliśmy się z naszymi objuczonymi rowerami na granicy chińsko-kazachskiej w Khorgas i od wejścia do budynku odpraw wiedzieliśmy, że bez walki się nie obejdzie. Mieszanka Chińczyków, Kazachów i Kirgizów, którzy wysypali się z autobusu wracającego do Biszkeku, zmusiła nas do przepychanki jakiej nie pamiętamy nawet z szatni w klubach podczas studenckich imprez. Tłum musiał wlać się pomiędzy barierki prowadzące do skanera bagażu i kontroli paszportowej. Zwierzęcy instynkt kazachskich bab zwyciężał nasz rowerowy oręż, ale wreszcie i my rzuciliśmy sakwy na taśmę. Na kolejnych etapach kolejką ktoś już zarządzał, zaczął się za to festiwal przeglądania naszych paszportów. Sprawdzało je po obu stronach w sumie CZTERNAŚCIE osób, co najmniej połowa wyłącznie z ciekawości, ale nie dla wszystkich stanowiliśmy jedynie egzotyczną atrakcję. Młody Chińczyk bardzo niechętnie patrzył na naszą indywidualną rowerową przeprawę i oczy mu zapłonęły gdy zobaczył, że nasza wiza wygasła dziesięć dni temu. Pozwoliliśmy mu tak postać i podyszeć ciężko przez chwilę, zanim zasugerowaliśmy, by przerzucił stronę, gdzie znajdowała się kolejna naklejka za przedłużenie wizy dokonane w Hami. Chinami się nasyciliśmy. Cieszyliśmy się, że zmieniamy otoczenie.
Dalej czekała na nas ziemia niczyja i siedmiokilometrowy odcinek poprowadzony wzdłuż przygranicznych zasieków, choć w linii prostej oba posterunki dzieli może pięćset metrów.
Kazachowie powitali nas jak swoich. Ucieszyli się, że ciut-ciut gawarimy pa ruski, wymieniliśmy uściski dłoni i pożartowaliśmy trochę z Chińczyków. Wprawdzie nie dowierzali, że u Kitajców nam się podobało, a już na pewno niemożliwe, że smakowało nam tam jedzenie, ale przyjęli, że chcemy pozostać taktowni.
– Zjecie lagman w Żarkiencie to się przekonacie co to smaczna kuchnia! A Ałmata to piękne miasto. Jedziecie do Ałmaty?
– Wiadomka!
Prawda ugrzęzła nam w gardle, nie chcieliśmy im się przyznać, że w Kazachstanie obierzemy najkrótszą drogę w kierunku Kirgistanu, zahaczając jedynie o Kanion Szaryński. To początek długiej listy kłamstw i nieprawdziwych historii jakimi posługujemy się codziennie od początku wjazdu do Azji Centralnej.
Najważniejsze, że na granicy otrzymaliśmy dwie pieczątki na karteczce rejestracyjnej i nie musieliśmy przejmować się liczeniem dni. Sowiecki system pozostawił sporo przepisów-potworków, które utrudniają życie turystom. W Kazachstanie nie trzeba zbierać pieczątek za każdą noc, jak ma to miejsce na przykład w Uzbekistanie, ale przebywający tam dłużej niż pięć dni muszą się zarejestrować, o ile nie otrzymają wymaganych pieczątek na granicy. Polakom niby one przysługują, ale w praktyce przekraczając granicę lądową (a nie przylatując do kraju) zależy to od dobrej woli urzędnika w okienku. Nasz okazał się łaskawy i nie zostaliśmy zmuszeni do poszukiwania w miastach, których wiele po drodze nie mijaliśmy, odpowiedniego biura rejestracyjnego.
Przekroczenie granicy w Khorgas przeniosło nas w czasoprzestrzeni tak jak byśmy przelecieli tysiące, a nie przejechali siedem kilometrów. Zniknęła cywilizacja betonu. Szerokie arterie zastąpiła dróżka z szutrowym poboczem, a blokowiska ustąpiły miejsca wiejskim chatom. Krajobrazu nie mąciły już wiatraki, druty wysokiego napięcia, ani kominy fabryczne. Pojawiła się nawet zieleń i nieliczne drzewa, pod którymi znajdowaliśmy wytchnienie od palącego słońca. Największą przyjemność sprawiły nam sklepy, w których wreszcie pojawiły się produkty znane nam z ojczyzny. Mogliśmy kupić chleb, podstawowy nabiał, przekładane czekoladą wafle i krówki (wow, od razu wzięliśmy pół kilo). Wreszcie byliśmy w stanie przygotować sobie proste śniadanie! Po wielu miesiącach podróży stanęliśmy jedną nogą w Polsce. W Polsce połowy lat dziewięćdziesiatych, ale nawet to odrobinę nas rozrzewniło i wzmogło tęsknotę za domem. Droga do niego będzie jednak długa, kręta i zdecydowanie pod górkę.