Issyk Kul, czyli jedno z największych jezior na świecie (drugie wśród słonych, po Kaspijskim), wizytówka Kirgistanu, kurort wypoczynkowy wielu Rosjan i Kazachów, nas w osłupienie nie wprawił. I to nie wina Rosjan, ani Kazachów, bo my zjechaliśmy południowy brzeg, a oni upodobali sobie bardziej rozwinięte turystyczne miasteczka na północy, zwłaszcza Cholpon-Ata. Nie poraził nas wielki błękit, bo pogoda nieco mu odebrała majestatu. Druga strona jeziora zniknęła za chmurami, a góry Tien Shan przeżuwała szarość. Mijane wioski przypominały obrazki z bieda-wczasów rzesz ludu pracującego miast i wsi, a nie sanatoria, a na dodatek przyszło nam dzielić jezdnię z masą zmotoryzowanych Kirgizów, których mózgi dawno i skutecznie przeczyściła wóda i od tego czasu nie zdołali wyhodować w głowach podstaw zdrowego rozsądku. Nad lokalsami za kółkiem popastwimy się już wkrótce.
Jezioro Issyk nie jest po prostu żadnym z nowozelandzkich jezior i może to dokonywane w głowie porównanie najmocniej odbiło się na naszej ocenie. Chcąc oddać odrobinę czci kirgijskiemu morzopodobnemu zbiornikowi przyznajemy, że czerwone kamieniste podłoże i pokryta skruszoną skałą plaża przyjemnie kontrastowały nawet w tak mało przejrzyste dni z niebieską taflą wody, ale to jeszcze za mało żebyśmy nawoływali was do pakowania walizek. A jedna z teorii głosi, że rejon Issyk Kul ma naprawdę wielkie doświadczenie w pakowaniu ludzi w podróż. W jedną stronę, na tamten świat. To właśnie tam swój początek mogła mieć dżuma, czarna śmierć, która bardzo brutalnie i zupełnie niepotrzebnie tak wcześnie zabrała się za walkę z przeludnieniem wybijając nawet połowę populacji czternastowiecznej Europy wędrując na Stary Kontynent wraz z kupcami przemierzającymi Jedwabny Szlak. A skoro jesteśmy przy umieraniu, to warto wspomnieć, że kirgijskie cmentarze na południowym brzegu jeziora Issyk są akurat wyjątkowo ciekawymi zabytkami. Architektonicznie bliżej im do miniatury starożytnego miasta niż polskich nekropolis. W Kirgistanie nie ma zwyczaju odwiedzania grobowców bliskich, więc zapuszczony teren zyskuje na aurze tajemniczości. Wspaniałe miejsce na kemping w burzową noc.
My już starzy (prawie rok starsi od kiedy wyjechaliśmy!), a i nocy w namiocie przed nami było wiele, więc na noce nad Issyk wybieraliśmy homestaye. I w ciągu niespełna 48 godzin zebraliśmy całą wiedzę o Kirgistanie, która później niczym klątwa przez wiele dni potwierdzała się podczas naszej wędrówki. Najpierw trafiliśmy na świetnie mówiącą po angielsku właścicielkę pensjonatu, starszą panią, trochę zbyt gadatliwą i zbyt wiele narzekającą, ale mającą swoje powody do wynurzeń. Sama otarła się o zachód (i stąd jej świetny angielski) pracując dla Kanadyjczyków wydobywających kirgijskie złoto. Jedna kopalnia znad Issyk Kul zapewnia 12% krajowego PKB, więc odwracając tamtejszą gospodarkę ogonem można zażartować, że wielu innych możliwości na finansowy sukces Kirgistan nie oferuje. Starsza pani swoją szansę wykorzystała, otworzyła sklep i zbudowała dom, w którym gości grupy turystów. Trafiają do niej zwłaszcza Australijczycy i płacą wiele. Lokalna bizneswomen przyznała, że niezbyt jej się opłaca przyjmować kogoś jedynie na jedną noc, więc jeśli nie akceptujemy jej specjalnych stawek z kosmosu to zaaranżuje dla nas spanie u kogoś innego. Upewniła się, że lubimy dobrze zjeść i wydzwoniła najlepszą kuchareczkę w wiosce narzucając jej władczym tonem ile ma od nas wziąć kasy za każdy za obiad, spanie i śniadanie. Ciekawe czy w wolnej chwili mieszkańcy wpadają całować ją w pierścień. Jak zarządziła, tak było. Na posiłki suto zastawiony stół, a do tego owocowy sad do naszej dyspozycji. Słuchają się matrone.
Wróćmy do klątwy. Pani starsza podczas krótkiego spotkania zdążyła wyciągnąć na wierzch wszystkie wady swoich rodaków. Chcieliby tylko kasę dostać, w sklepie towary brać na zeszyt, a do roboty niechętni, choć im ją proponuje. A jak już ktoś podejmie się pracy, to robi ją byle jak, na odczepnego, nawet pomimo dokładnych instrukcji i wielokrotnego zwracania uwagi. Nie ma już do nich siły i tym chętniej przebywa z ludźmi z zagranicy. „To Związek Radziecki nam to zrobił”- przekonywała, chyba słusznie. Z rana spotkaliśmy Szwajcarkę, starszą panią numer dwa (czuję na sobie groźny wzrok rodziców i niewypowiedziane pytanie, tzn: ile miała lat?) i ona też po opisie przygód (ogólnie babka z żelaza), przejechania Pamiru na rowerze i wspomnień dawnych lat, między innymi podróży przez Chiny tuż po otwarciu ich granic w latach osiemdziesiątych, od razu przeszła do krytyki Kirgizów. Że nie ma w nich szczerych intencji, brakuje serdeczności, a w zamian czuć nastawienie na łatwy zysk z obcokrajowców. Ona sama, jakby na przekór, bo raczej nie z potrzeby oszczędności, szuka w Kirgistanie najprostszych i najtańszych opcji noclegowych i jedzeniowych. Żelazna dama podarowała nam sto (drogich!!- przyznała) szwajcarskich tabletek odkażających wodę, dzięki którym nie musieliśmy wracać się do Katmandu po odnowienie naszych topniejących zapasów. I te- no przecież, szwajcarskie w końcu i drogie- nie pozostawiały w wodzie smaku chloru. Na odchodne jeszcze rzuciła coś o kierowcach wariatach i narastającej chęci do opuszczenia Kirgistanu.
Klątwa jeśli byłaby pod postacią małpy to właśnie pokazałaby wszystkie zęby w szerokim uśmiechu, zajęłaby strategiczną pozycję na drzewie i z bananem w łapie przyglądałaby się dalszemu biegowi zdarzeń.
C.D.N…